Nie ma śniegu za oknem, w kuchni brakuje ukochanej babci gotującej barszcz, nie ma też niecierpliwego przestępowania z nogi na nogę w oczekiwaniu pierwszej gwiazdki lub Mikołaja, ale czy to znaczy, iż święta muszą być emocjonalnie puste?
To nie ten przypadek, iż jednym z najpopularniejszych motywów bożonarodzeniowych historii – zwłaszcza tych rodem z dużego ekranu – jest misja ocalenia świąt. Czasem chce je ukraść zgorzkniały Grinch, a czasem są to bliżej nieokreślone złowrogie siły zagrażające „świątecznej magii”, którym stawić czoła muszą Renifer Niko, Trefliki, Elfy, Artur i inni bohaterowie z długiej listy animowanych ratowników świąt.
Trudno nie dostrzec w tym pewnego resentymentu, który w grudniowym okresie towarzyszy może właśnie nie tyle dzieciom, co nam, dorosłym, którym często z roku na rok coraz trudniej poczuć wspominaną magię Bożego Narodzenia i wykrzesać porcję świątecznego entuzjazmu. Jak ocalić święta, gdy pod ręką nie ma Renifera Niko albo Treflików?
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Na początek warto postawić sobie pytanie, czy w ogóle jest czego bronić i co ratować? Czy nasze wyobrażenie świąt, oparte w dużej mierze na przeżyciach z dzieciństwa, a później wzmacniane przez kolejne filmy i reklamy, jest prawdziwe? Czy stworzony w naszych głowach i sercach obrazek rodzinnych, wzruszających spotkań przy stole uginającym się pod dwunastoma potrawami, pod kolorową choinką pełną trafionych prezentów, z nucącymi się gdzieś w tle kolędami i „christmas songs” jest do odtworzenia w połowie lat 20. XXI wieku?
Rozdmuchane oczekiwania i wysoko zawieszona poprzeczka gwałtownie zderzają się z rzeczywistością na bardzo prozaicznym poziomie: począwszy od braku śniegu, nieodłącznego towarzysza wzorowych świąt, przez nierzadko nerwową i krępującą atmosferę wigilijnej kolacji, aż po niedosyt wielkich przeżyć i przemian duchowych, których nie zawsze dostarcza choćby najpiękniejsza pasterka.
W tej logice zejście z oczekiwań wydaje się jedynym sensownym rozwiązaniem, ale przecież właśnie te same emocje i przeżycia mieliśmy ratować, więc czy to nie będzie proste oddanie walkowerem naszej batalii? I tak, i nie. Nie chodzi bowiem o proste odrzucenie wszystkich dobrych skojarzeń i sentymentów związanych ze świętami, ale o urealnienie ich i świadomą decyzję, by ewoluowały i dojrzewały wraz ze zmianami klimatu, kolejną wiosną na karku i następnym życiowym zakrętem, z którego wychodzimy nadspodziewanie długo.
I tak jak nie stworzymy sobie nagle śniegu na święta, bo mało kogo stać na spontaniczny wypad w Alpy, tak dobrze byłoby oswoić się z myślą, iż nasze przeżycie wigilijnego wieczoru musi dziś mieć zupełnie inny wymiar niż 10, 20,30 lat temu. Nie ma śniegu za oknem, w kuchni nie ma ukochanej babci gotującej barszcz, nie ma też niecierpliwego przestępowania z nogi na nogę w oczekiwaniu pierwszej gwiazdki lub Mikołaja, ale czy to znaczy, iż święta muszą być emocjonalnie puste? Żeby tak się nie stało, potrzeba nieco innej perspektywy.
Obniżenie poprzeczki oczekiwań co do świątecznej atmosfery to krok numer jeden, niezbędny jako punkt wyjścia do dalszych ruchów wykonanych celem „ratowania świąt”. Bez odpuszczenia bliskim, a także (a może i przede wszystkim) samemu sobie nie pójdziemy dalej. Dopiero na takim wyczyszczonym przedpolu, w którym barszcz nie musi być perfekcyjnie doprawiony (a może choćby jest, olaboga, kupiony), a dawno niewidziany członek rodziny okazuje się niepozbawiony wad, możemy budować coś więcej. Stanisława Celińska w jednej z piosenek wydanych przed kilkoma laty („Niech minie złość”) ujęła to w prostych słowach:
Nie chcę nikogo oceniać,
wszystkiego o nim nie wiem.
Wolę pochylić się nad kimś
niż rzucić w niego kamieniem.
Ten poziom otwartości, życzliwości i braku wewnętrznego napięcia względem tego Drugiego (i samego siebie) przy wigilijnym stole jest naprawdę solidną porcją ratunkowego antidotum na czas świąt.
- Barbara Józefik
- Katarzyna Sroczyńska
Gender w gabinecie
Nie da się stworzyć poradnika – gotowego dekalogu zasad, które zagwarantują wyłącznie te przyjemne emocje w wigilijny wieczór. Każdy z nas ma swoją wrażliwość i swoją specyfikę codzienności. Warto jednak – wzorem Ebenezera Scrooge’a ze słynnej opowieści Dickensa – otworzyć dwie furtki: w przeszłość i przyszłość – zajrzeć przez nie, przejść i dać się ponieść intuicji czy sercu. Co to znaczy w praktyce?
W encyklice „Dilexit nos”, poświęconej właśnie sercu, papież Franciszek przywołuje jeden z adekwatnych sobie obrazków z przeszłości: gdy jako dziecko lepił z babcią coś na kształt „chruścików”. Franciszek kreśli ten przykład jako metaforę do innej refleksji (pęczniejące na oleju ciasto puste jak kłamstwo), niemniej jednym z wytrychów na ratunek świętom może być po prostu chwila wspomnień. Wystarczy kwadrans na przywołanie – w ciszy w swojej głowy albo, jeszcze lepiej, przy gwarze świątecznego stołu – dwóch-trzech osób, którym zawdzięczamy jakiś rodzaj dobra. Przy Bożym Narodzeniu może to być wspomniana babcia lepiąca z nami pierogi, dziadek lub rodzic wiozący na sankach albo inna bliska nam z tych czy innych względów osoba, której być może nie ma już z nami.
Wyprawa w przeszłość nie powinna być jednak zbyt długa, by nie przepaść bez reszty w krainę melancholii i tęsknoty za tym, co minione. Ale garść wspomnień, być może okraszonych zapachem, dźwiękiem czy smakiem to świetny fundament, by choć z lekka nastroić się wewnętrznie na nieco inne spojrzenie niż codzienne zabieganie między obowiązkami w pracy i domu.
Drugą furtkę należy uchylić w przyszłość – na tworzenie własnych, czasem nowych zwyczajów i poszukiwań euforii ze świąt. Najprościej jest je kleić, gdy święta możemy spędzić w towarzystwie dzieci, od których najłatwiej jest zarazić się śmiechem i szczęściem wywołanym przez lampki na choince albo bożonarodzeniową szopkę. Ale raz, iż nie zawsze jest to możliwe z tych czy innych względów, a dwa – nie jest to przecież warunek absolutnie niezbędny. Dobrze pielęgnowane rytuały, niechby choćby oderwane od tych, które znamy od dziesiątek lat, okazują się dobrą tarczą obronną przed tymi siłami, z którymi co roku muszą walczyć Trefliki czy Renifer Niko.
Dla jednych będzie to wspólne ubieranie choinki, inni pójdą w kierunku maratonu ulubionych filmów, jeszcze inni zainwestują w wyjątkowe koncerty, masaże czy wspólne przygotowanie bigosu, sałatki albo Franciszkowych „chruścików”. Budowanie na przyszłość takiej bazy dobrych zapachów, smaków, dźwięków i przeżyć wokół świąt to coś bezcennego, co z jednej strony pozwala nam uśmiechnąć się na myśl o kolejnym Bożym Narodzeniu, a z drugiej – daje to, co będziemy mogli odtworzyć z sentymentem za kolejnych dwadzieścia lat. Jak barszcz babci czy sanki dziadka.
A gdy już uchylimy te sentymentalne furtki w przeszłość i przyszłość, nie zapomnijmy o tym, by pozwolić zrobić swoje popkulturze. Kolejna odsłona „Kevina samego w domu” albo cykl świątecznych filmów czy piosenek na wybranej platformie streamingowej mają swoje argumenty przy budowaniu klimatu świąt.
Oczywiście nigdy nie ma gwarancji, iż to wszystko zda egzamin – iż wspomnienie z przeszłości nie przyniesie łez, budowany na przyszłość rytuał nie padnie pod ciężarem znerwicowanej codzienności, a rodzina przy stole nie wyprowadzi z równowagi niefortunnym zdaniem naruszającym intymność i kruchą równowagę przy łamaniu się opłatkiem.
Tak po prostu bywa i to też element braku oczekiwań z początku tekstu. A najważniejsze, by w tym wszystkim pamiętać, iż to my sami jesteśmy odpowiedzialni za nasze samopoczucie i od nas zależy jak zareagujemy na potencjalne świąteczne ciosy. To samo tyczy się słynnej świątecznej atmosfery – nie ma co czekać, aż w magiczny sposób stworzy się sama. jeżeli chcemy poczuć tę bożonarodzeniową magię, lepiej zakasać rękawy i samemu dołożyć do niej cegiełkę.