Latem, mniej więcej 1985 roku, wraz z moją rówieśniczką ze szkolnej ławki, wyjechałam w okolice Zakopanego. Ponieważ jej nie fascynowały wędrówki wysokotatrzańskie, pewnego dnia w kolejce do Jaskini Mroźnej wskazałam jej prostą drogę powrotu do dworca autobusowego, a sama gwałtownie weszłam na szlak prowadzący na Czerwone Wierchy.
Po pewnym czasie dał znać o sobie zapowiedziany na ten dzień halny. Polskie i niemieckie grupy młodzieży w wieku szkolnym prawie zbiegały w dół, a młodzi Niemcy po swojemu głośno kpili ze mnie, gdy przy takim załamaniu pogodowym przemieszczałam się w górę.
Wołanie z góry
Gdy znalazłam się na nieosłoniętej przestrzeni, moja kondycja fizyczna zmarniała na tyle, iż nie mogłam postąpić wyżej ani o metr. Przez pewien czas nad halnym miałam przewagę – tylko psychiczną. Wówczas, jakby z chmury, donośnie, wyraźnie i uporczywie, przez dłuższy czas dochodziło do mnie nawoływanie dźwięcznym żeńskim głosem, co chwile: „Wróć!”, „Wracaj!”. A ja, nie zastanawiając się początkowo nad tym fenomenem, powtarzałam sobie w myśli: „Właśnie – nie…”.
Jednak gdy po wyczerpującej walce zeszłam kilka kroków w dół i usiadłam osłonięta przed wiatrem wierzchołkiem wzniesienia, zaczęłam analizować istotę zjawiska nawoływania. Fakt, ze słowa docierały do mnie od góry, a nie od dołu, usiłowałam wyjaśnić sobie prawami fizyki. Natomiast, nie zauważywszy pojedynczych schodzących w dół osób, dziwiło mnie to, iż gdy ja ignorowałam nawoływanie jednej osoby, nie zaczęła wołać grupa, ale jak sądziłam, jakaś dziewczyna samotnie zajęła sobie stanowisko, prawdopodobnie na skraju poniższego lasu, i z taka determinacją oddolnie „opiekuje się mną”.
Po krótkiej jeszcze walce z żywiołem, przy wciąż trwających nawoływaniach, świadoma grozy sytuacji – zaczęłam przy wielkiej ulewie „spadać” szlakiem dół, tu i ówdzie wyczyniając „akrobacje” na błocie oraz słysząc, jak niedaleko łamią się drzewa… Nazajutrz dowiedziałam się z radia o wielkich zniszczeniach spowodowanych przez ten halny.
Wdzięczna za opiekę
Czerwone Wierchy zaliczyłam w czasie urlopu dopiero po kilku latach wraz z koleżanką. Na szlaku opowiedziałam jej o tym zdarzeniu i pokazałam to miejsce. Poznając teren przy słonecznej pogodzie stwierdziłam, ze będąc tam wcześniej w towarzystwie halnego, gdybym podeszła wyżej, nie wróciłabym stamtąd. A – prawdopodobnie – wtedy wołał jakby z chmury do mnie mój Najdroższy Przyjaciel – Anioł Stróż.
Gdy z koleżanką na kilka dni przed zdobyciem Czerwonych Wierchów przemierzałyśmy Orlą Perć, na odcinku Granaty – Buczynowa Turnia, postępując za nią w odległości kilku metrów, znalazłam się na wygodnym miejscu, chciałam przez kilka sekund rozluźnić nieco swe ciało. Stojąc swobodnie, ze zmęczenia zachwiałam się i przechyliłam się na prawo w kierunku przepaści…. Nagle jakaś siła przywróciła mnie do pionu i choćby się nie przestraszyłam! To prawdopodobnie i wtedy działał mój Anioł Stróż, choć w młodszym wieku rzadko modliłam się do Niego. Aktualnie – niewymownie wdzięczna mojemu Aniołowi nie tylko za to, co wyżej przedstawiłam, chciałabym zaniedbanie to możliwie „nadrobić”.
Maria – czcicielka Świętego Michała Archanioła
Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (2/2008)
Redakcja tekstu, tytuł i śródtytuły – KJB24.pl