Na Wawel wybrałam się już w Wigilię Paschalną, bo nasz katechumen został ochrzczony w katedrze. Kiedy wyszliśmy po liturgii, rozejrzałam się i uderzył mnie niesamowity klimat tego miejsca. Co prawda musieliśmy się z niego gwałtownie ewakuować, bo strażnik już stał przy kratownicy w pełnej gotowości do jej opuszczenia. Widoki niesamowite i dziedziniec uroczy, ale może nie do nocowania.
W ramach świętowania oktawy Wielkiej Nocy postanowiłam przejść się na Wzgórze jeszcze raz, szczególnie iż pojawiła się informacja, iż wystawa, którą chciałam zobaczyć, zbliża się nieuchronnie do swojego finisażu. Mam na myśli tę, której plakat widać na fotce, czyli Jacob Mertens i malarstwo krakowskiego około roku 1600.
Mistrz Mertens przybył do nas z Niderlandów, jednak jego obrazy mają w sobie wyraźne włoskie wpływy. Taki mezalians Morza Śródziemnego z Północnym. Nie ukrywam, iż pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, było upodobanie Mertensa do psów. Tylko popatrzcie:
Kicia też jest, ale z tych przerośniętych.
Drugim – narracyjność malowideł, a dokładnie chodzi mi o to, iż malarz przedstawiał relację między osobami. Tu dzieje się wiele nie tylko za sprawą ruchu, barwy etc., ale też przebiegających między przedstawionymi emocji. choćby czaszka Adama u stóp krzyża ewidentnie cierpiąca (patrz zdj. 4 i 5). Kolorystyka Ostatniej Wieczerzy jak dla mnie kiczowata, ale ile tam się dzieje między Jezusem a Judaszem, Janem a Piotrem! Podobnie fascynująca jest grupa przy Kajfaszu na scenie sądu u niego, nota bene tu widać wyraźnie wpływy jeszcze gotyckie, właśnie w ekspresji postaci, ich wręcz zniekształceniu.
Jest też wątek lokalny. Nie trzeba się bardzo wysilać, by zgadnąć, gdzie dokonało się zmartwychwstanie. choćby jeżeli Jezus wygląda jak rodowity Holender, to te widoczki w tle nie mogą mylić… Nie mówiąc o żupanie jednego ze strażników!
Wszystkie te smaczki i o wiele więcej były w sali poświęconej wyłącznie mistrzowi. Główny eksponat to były obrazy, które pierwotnie stanowiły szafę ołtarzową, zamykaną. Jej rekonstrukcja, oczywiście w mniejszej skali, też tu stała. Można było ją sobie podotykać, pootwierać, pozamykać. Zamknięta była w sam raz na Wielki Post, otwarta na resztę roku. W centrum znajdowało się Zwiastowanie, z którego detal jest na plakacie. Niesamowicie dopieszczone detale, z pietyzmem oddane szaty. Ten jeden obraz można by oglądać bardzo długo.
Potem przechodziło się do dwóch następnych sal, gdzie znajdowały się przedstawienia stanowiące kontekst artystyczny dla dzieła Mertensa w Rzeczpospolitej. Mówiąc inaczej, dzieła będące wyrazem kotła kulturowo-historycznego tamtego okresu. Oczywiście na wejściu dominikanie. A dokładnie Matka Boża Różańcowa i Jej bractwo. Koronki różańcowe dominikańskie, bez części wstępnej. Ciekawym detalem jest przedstawienie Boga Ojca dzięki Tetragramu. Wcześniej było to też u Mertensa, ale na Ukrzyżowaniu.
A tu mistrzowi Łukaszowi pomerdały się Jadwigi (Trzebnicę ufundowała Śląska). Obraz mimo wszystko interesujący.
I jeszcze kilka detali – piękna, bardzo oryginalna dla mnie Matka Boża z Dzieciątkiem, plakietka z Dzieciątkiem, które trzyma proporzec, ten oznaczający zmartwychwstanie, czyli Chrystus Zmartwychwstały. interesujący wątek ikonograficzny. Prześliczny ołtarzy domowy z kości słoniowej i hebanu oraz Pieta – naturalnych rozmiarów, autor połączył rzeźby z wosku z jedwabnymi tkaninami i kością słoniową. Robi wrażenie.
Oddawszy należne zainteresowanie mistrzowi z Niderlandów i jego towarzystwu przewędrowałam w przeciwległy róg dziedzińca i wspięłam się na drugie piętro. Od razu zastrzegam, iż nie lubię rokoko – patrząc na dzieła w tym stylu do tej pory miałam jedynie poczucie, iż oglądam histeryków wykonujących taniec św. Wita. Jednak kiedy br. Fabian a potem Ania Markiewicz wrzucili zdjęcia z tej wystawy, zaintrygowały mnie. Po raz pierwszy zobaczyłam rokoko, które mi się spodobało. Nic więc dziwnego, iż musiałam ten fenomen obadać własnoocznie.
Są to dzieła jednych z najwybitniejszych artystów tego nurtu – Johanna Georga Pinsela i jego dwóch polskich uczniów, braci Polejowskich (Piotra i Macieja). Zostały wykonane do kościoła w Hodowicy – malutkiej wioski ok. 15 km od Lwowa. Na wystawie można zobaczyć zdjęcia tego kościoła sprzed 1939 r. (są też tablice informacyjne dostarczające wiedzy na temat tej fundacji i jej dziejów). Umiejscowienie także bardzo w klimacie epoki – wśród niskiej i na ogół prostej zabudowy malownicza, płynąca i nieoczywista bryła. Wnętrze było jeszcze bardziej szalone, ale w niesamowicie dobrym stylu. Część rzeźb, jak widać, udało się ocalić i są w muzeum, ale polichromie pożarł czas i zniszczenia. To z kolei widać na zdjęciach współczesnych.
Sama ekspozycja także robi niesamowite wrażenie. Światło się zmienia, zamieniając wystawę w spektakl uzupełniony piękną osiemnastowieczną muzyką. Główną grupę widać już po wejściu w amfiladę sal i zbliżanie się do niej wciąga w nastrój. Jest nadekspresja? Jest. Złoto, złudzenia, fałszywy marmur? Ależ oczywiście! I jednocześnie poczucie obcowania ze sztuką najwyższej klasy, w specyficznej estetyce, ale prawdziwej, która niczego nie udaje, a przy okazji jest świetnie opanowanym rzemiosłem mającym to „coś”, co podnosi je na zdecydowanie wyższy poziom. Moje zdjęcia nie oddają tego piękna, warto tam pójść i po prostu postać i pokontemplować. Szczególnie iż bilet to 6 zł. Serio.
Architekt, który zaprojektował kościół – Bernard Meretyn, był tak zadowolony z wyników swoich i grupy Johanna Georga, iż na wewnętrznej stronie bębna ambony zostawił swój podpis i odciśnięty w laku gmerk (rzemieślniczy herb). Można je zobaczyć, bo kurator zadbał o ich wyeksponowanie. To już jest w drugiej sali. W niej też elementy warsztatu snycerskiego i rzeźbiarskiego. Te szare figurki to wydrukowane na drukarce 3D tzw. bozetti, czyli szkice rzeźbiarskie figur. Zachowały się ich projekty na papierze, do Polski przesłano tylko skany i na ich podstawie odtworzono te właśnie figurynki.
Nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia figurom z grupy Ofiara Abrahama, ale kiedy wracałam z drugiej sali, uderzyło mnie to, jak układa się cień Patriarchy. Czy tylko ja tu widzę damę tańczącą menueta?
Jeszcze ostatni rzut oka na Ukrzyżowanego z aniołami i można wyjść. Takie rokoko to ja cenię. Jest też we mnie podziw dla rzemieślnika, który tak wspaniale wykonał swoją pracę, chociaż kościół był gdzieś na zabitej dechami wsi pod Lwowem. Artysta pozostanie artystą, choćby jeżeli wydaje mu się, iż tworzy jedynie dla samego siebie. A tu przy okazji jeszcze rewelacyjnym technicznie!