Wpatrujemy się w bezradną twarz 16-letniego Senegalczyka. Wiemy, iż marzenie o Europie, która ma na niego czekać, to iluzja; iż Europa na nikogo dziś nie czeka.
Wszystko zaczęło się od opowieści. Matteo Garrone, jeden z najciekawszych filmowców współczesnych Włoch, odwiedził ośrodek dla uchodźców w Katanii. Tam usłyszał historię nastoletniego Afrykanina, który samodzielnie kierował łodzią pełną ludzi i tak dotarł do włoskich wybrzeży. niedługo reżyser spotkał bohatera tej opowieści, Mamadou Kouassiego. Przegadali ponad 250 godzin. Wspomnienia Senegalczyka – oraz innych uchodźców – posłużyły za kanwę „Ja, kapitan” – filmu, który zdobył nominacje do Oscara, Złotego Globu oraz do Europejskiej Nagrody Filmowej (a także Srebrnego Lwa za reżyserię na festiwalu w Wenecji). I który jeszcze w sierpniu wejdzie na polskie ekrany.
Garrone w wywiadach przyznaje, iż wcześniej temat kryzysu migracyjnego znał jedynie z migawek w mediach. Miał przed oczami zdjęcia z Morza Śródziemnego, łodzie i pontony pełne ludzi oraz ciała, które woda wyrzuciła na brzeg. Twórca „Gomorry” gwałtownie pojął, iż przeprawa przez morze to jedynie ostatni etap uchodźczej odysei – niekoniecznie wyraźnie trudniejszy niż wcześniejsze. Stąd wędrówka bohatera jego filmu zaczyna się w Dakarze i trwa długo (Kouassiego trwała trzy lata!). Musi on m.in. pokonać Saharę i znieść tortury w libańskim więzieniu. Trzy czwarte akcji rozgrywa się na lądzie.
Problem z opowieściami o uchodźcach jest taki, iż wyraźny kryzys zaczął się prawie dekadę temu i ciężko powiedzieć coś nowego w temacie, również językiem kina. By wymienić ledwie kilka tytułów i ograniczyć się do fabuł: przed 2015 rokiem powstało „Witamy” Philippe’a Lioreta, później „Mediterranea” Jonasa Carpignano, nagrodzeni Złotą Palmą „Imigranci” Jacquesa Audiarda, „Po tamtej stronie” Akiego Kaurismäkiego czy głośna „Zielona granica” Agnieszki Holland. jeżeli „Ja, kapitan” do któregoś z tych filmów się zbliża, są to pierwsze z wymienionych – skupione na losach uchodźców, bez społecznego kontekstu, bez pokazania europejskich nastrojów. Albo inaczej: gdyby polska reżyserka nakręciła „Zieloną granicę” w całości tak, jak pierwsze czterdzieści czarno-białe minuty swojego filmu – gdzie widzimy przeprawę przez puszczę zdezorientowanych ludzi – otrzymalibyśmy rzecz zbliżoną do historii, którą prezentuje włoski filmowiec.
Zresztą „Ja, kapitan” ma w sobie wyraźne ograniczenie, które dotyczy głównie samego Garrone, jego wizualnej wyobraźni. Reżyser „Dogmana” jest w końcu mistrzem przesytu, mieszania estetyk, ukazywania wybuchu przemocy w najmniej spodziewanym momencie. Tym razem próbuje, z powodzeniem, trzymać się realizmu. Pojedyncze momenty – jak prezentowana na plakatach scena latania nad pustynią – przypominają, iż oglądamy coś, co wyszło spod ręki twórcy „Pentameronu”.
- Rafał Cekiera
Uchodźcy, migranci i Kościół katolicki
Jednocześnie Garrone nie staje się po prostu brutalistą. Pomysł włoskiego reżysera jest prosty. Chce on pokazać… marzenie. Tak jest, marzenie, a nie wędrówkę. Wędrówka stanowi jedynie jego następstwo. To marzenie o lepszym jutrze napędza działanie. Dlatego kamera długo ukazuje warunki, w jakich funkcjonują Senegalczycy. Dlatego też później skupia się na twarzach i oczach dwójki nastoletnich kuzynów, Seydou i Moussy, którzy wpadają na pomysł, iż przeprawią się do Europy, tam zarobią pieniądze i w ten sposób pomogą swoim rodzinom, wyrwą je z nędzy. Pierwszy z chłopców, podobnie jak Kouassi, stanie się tytułowym kapitanem, narażonym na śmierć przez obrotnych, umywających ręce przemytników. Wcześniej kuzynom przyjdzie zrozumieć, iż szlak ku Europie to nie mityczna wędrówka pełna przygód, a droga przez piekło, na której to drodze zasmakują ludzkiej bezwzględności i własnego wyczerpania.
U Garrone najważniejsze są właśnie oczy, głównie Seydou. Reżyser idzie tu wyraźnie – świadomie lub nie – za przesłaniem papieża Franciszka, który od lat powtarza, iż oczy uchodźców nie pozwalają nam, Europejczykom, zapomnieć o dramacie, jaki rozgrywa się na ścieżkach prowadzących na nasz kontynent. W „Ja, kapitan” wpatrujemy się w bezradną twarz 16-letniego Senegalczyka. Wiemy, iż marzenie o Europie, która na niego czeka (co chłopiec powtarza kilkakrotnie), to iluzja; iż Europa na nikogo dziś nie czeka. Jest – to znowu papież – stara i zmęczona. Nie potrafi i nie chce zaradzić obecnej wędrówce ludów…
Jest w filmie włoskiego mistrza empatia, jest smutek i bezsilność. Jest wreszcie wiara w człowieka, wcale niełatwa. W to, iż mimo wszystko ocali on samego siebie, iż w chwili próby nie zapomni ludzkiego odruchu. W tym aspekcie „Ja, kapitan” przypomina nieco „The old oak” – ostatni film Kena Loacha, w którym filmowiec, portretując społeczne napięcia i antyuchodźcze nastroje, próbuje uparcie wierzyć w ludzi…
Jasne, iż Matteo Garrone kręcił już formalnie lepsze dzieła. Jasne, iż jego najnowszy projekt powinien powstać kilka lat temu, wówczas efekt byłby jeszcze mocniejszy. A jednak nie warto umieszczać go w pudle z „ogranymi motywami”. Niestety nic w temacie kryzysu migracyjnego nie jest ograne, oswojone, domknięte. Żeby tak było, musielibyśmy mieć jako Europa pomysł, co zrobić z ludźmi, których marzenie o życiu wśród nas pcha na śmiercionośne szlaki. Pomysłu nie mamy. Zostają chwilowe wzruszenia oraz zmęczenie tym, iż kolejny film próbuje stać się dla nas wyrzutem sumienia. Może owo zmęczenie najlepiej pokazuje miejsce, w którym dziś jesteśmy. Prawda?