Odrzucali go przedstawiciele instytucji, pokochali natomiast wypchnięci na margines Kościoła.
Kiedy szukam słowa, jakim chciałabym opisać pontyfikat Franciszka, przychodzi mi na myśl jedno: samotność. Ten papież – kochany przez cały świat, całujący nogi więźniom i władcom państw, przytulający muzułmanów – pozostawał niezrozumiany wewnątrz Kościoła, odrzucany i krytykowany przez biskupów i kardynałów.
Samotny
To też znaczący rys jego pontyfikatu: był papieżem, którego można było krytykować, z którym się można było nie zgadzać, który przyznawał się do swoich słabości i błędów i który nie chciał, by jego ludzka strona była ukrywana. jeżeli używał papieskiego autorytetu, by powiedzieć „nie”, to nie tam, gdzie zagrożony był on sam – ale tam, gdzie zagrożona była Ewangelia.
Samotność Franciszka powracała na wielu obrazach. Te najbardziej sztandarowe to choćby obiegające cały świat zdjęcia z pielgrzymki, którą papież odbył z Watykanu do bazyliki Santa Maria Maggiore w Wielkim Poście 2020 r., gdy pandemia sparaliżowała całą naszą rzeczywistość. To długa trasa dla starego człowieka, sześć kilometrów, ponad godzina marszu i modlitwy. Dokładnie tę samą trasę, którą przeszedł tamtego dnia papież, przejdzie za chwilę kondukt z jego trumną.
Samotny był papież w marcu 2020 r. na placu św. Piotra, w strugach deszczu modlący się za świat pogrążony w pandemii.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Samotny był, kiedy rozpoczynał się synod dwa lata wcześniej. Wtedy to jeden z reporterów zrobił ikoniczne wręcz zdjęcie papieża, siedzącego samotnie z pochyloną głową, a za nim gdzieś w oddali widać rozmawiających ze sobą kardynałów i biskupów.
Samotny był w czasie szczytu dotyczącego wykorzystywania seksualnego w Kościele w 2019 r.: znów sam, oddalony i w skupieniu, kiedy wokół trwały dyskusje.
Każdy z tych obrazów poruszał mnie mocno: dużo bardziej niż spotkania, uśmiechy, oklaski. To właśnie w tych momentach jego samotności chciałam być bliżej niego. To właśnie w tych momentach miałam ochotę powiedzieć mu, iż nie jest sam. Że jest nas wielu, myślących podobnie. Że jesteśmy mu wdzięczni za to, iż dał nam głos – ale przede wszystkim za to, iż tak radykalnie przypominał słowa Ewangelii.
„Przyszedł do swoich, a swoi go nie przyjęli” – te słowa o Jezusie wracają do mnie i dziś, po śmierci papieża Franciszka. Swoi go nie przyjęli. Pokochali go za to ci wszyscy, którzy zostali przez życie lub choćby przez instytucję Kościoła odrzuceni, ocenieni, wypchnięci na margines. Pokochali go ci, których krzywda przez wieki była niezauważana, nieistotna z religijnego punktu widzenia.
Swoi jednak go nie przyjęli. I trochę się im nie dziwię. Nie był dla nich czułym ojcem, głaszczącym po głowach. Nie przytulał, nie całował, nie przymykał oka na słabości. Stał się raczej odważnym lekarzem, stawiającym jasną diagnozę, która mogła wydawać im się bezwzględna. Łatwo jest obrazić się na lekarza i trwać w przekonaniu, iż wszystko jest z nami OK. Tylko właśnie w ten sposób najszybciej się umiera.
Potrzeba ciągłej samokrytyki
Wracam dziś pamięcią do bożonarodzeniowego spotkania papieża z pracownikami Kurii Rzymskiej z 2014 r. To właśnie wtedy Franciszek odważnie i mocno nazwał piętnaście chorób, trawiących tę instytucję. Nie chodziło mu przecież o upokorzenie kardynałów, o to, by ich zbesztać jak dzieci. Chodziło o Kościół, o wiarygodność i skuteczność jego misji. I choć to było dla Franciszka najważniejsze, musiało kardynałów zaboleć.
Mówił wówczas o chorobie „polegającej na tym, iż człowiek czuje się nieśmiertelny, odporny, wręcz niezbędny”. Przypominał, iż Kuria potrzebuje ciągłej samokrytyki, żeby nie stać się niedołężną. Ostrzegał, iż to choroba panów, którzy „czują się ponad wszystkimi, a nie w służbie wszystkich. Bierze się ona często z patologii władzy, z kompleksu wybranych, z choroby narcyza, który z pasją wpatruje się w swój obraz i nie widzi obrazu Boga w twarzach innych, zwłaszcza najsłabszych i potrzebujących”.
Mówił o „syndromie Marty” – aktywności, która zaniedbuje osobistą modlitwę, ale też wypoczynek.

- kard. Walter Kasper
Papież Franciszek
Mówił o duchowym skamienieniu, na które cierpią ci, którzy „mają serce z kamienia i twardy kark, którzy tracą po drodze wewnętrzną pogodę, żywotność i śmiałość i kryją się za papierami, stając się maszynami do procedur, a nie ludźmi Bożymi. […] Ich serca stają się twarde i niezdolne do tego, by bezwarunkowo kochać Ojca i bliźniego”.
Mówił o nadmiernym planowaniu i funkcjonalizmie, przez który apostołowie zamieniają się w księgowych i próbują okiełznać wolność Ducha Świętego, byle tylko móc łatwo i wygodnie trwać na własnym, niezmiennym stanowisku.
Mówił o złej koordynacji i braku współpracy, które są nie tylko przyczyną dyskomfortu, ale i zgorszenia. Mówił o współzawodnictwie i próżności. O obmowach, szemraniu i plotkach. O wynoszeniu szefów do pozycji bożków i zwykłym lizusostwie. O obojętności na innych. O grobowych minach, które są przejawem lęku i niepewności. O gromadzeniu dóbr materialnych. O zamykaniu się w kręgach małych grup zamiast myślenia w kluczu Kościoła powszechnego.
Mówił o chorobie „duchowego alzheimera”, w której człowiek zapomina o swojej pierwotnej miłości do Boga i o spotkaniu z Nim, a staje się całkowicie zależny od swoich pasji i kaprysów, buduje wokół siebie mury i nawyki, stając się niewolnikiem bożków.
Mówił o egzystencjalnej schizofrenii tych, którzy prowadzą podwójne i pełne hipokryzji życie – którzy „tworzą swój równoległy świat, gdzie odkładają na bok to, o czym surowo pouczają innych, a sami prowadzą życie ukryte i często rozwiązłe”.
Mówił wreszcie o chorobie światowych korzyści, „kiedy apostoł przemienia swoją posługę we władzę, a swoją władzę w towar. (…) W tym celu jest gotowy rzucać oszczerstwa, oczerniać i dyskredytować innych, choćby na łamach gazet i czasopism. Naturalnie po to, by wystawić się na pokaz, by pokazać się jako lepsze od innych”.
Miłość przekonuje
Przyszedł do swoich, a swoi go nie przyjęli. Trudno im się dziwić, bo twarde były jego słowa. Pozostał samotnym papieżem, kochanym głównie przez odrzuconych. Być jednak odrzuconym z powodu Ewangelii to największy z możliwych zaszczytów, jaki spotkać może ucznia Jezusa.
Nie wiem, czy papież Franciszek kiedykolwiek trafi oficjalnie na ołtarze. Nie wiem, czy za jego wstawiennictwem modlić się będą kardynałowie i biskupi, różnej maści kościelni urzędnicy.
Wiem, iż z pewnością o wstawiennictwo prosić go będą miliony tych, którzy jak niegdyś ludzie spotykający na żywo Jezusa, doświadczyli po prostu miłości.
To miłość przekonuje do Jezusa i miłość zachwyca – cała reszta jest już tylko konsekwencją.