Stoimy przed pytaniem: czy Unia zdoła obronić swoje fundamenty i zdefiniować się pozytywnie, czy raczej będzie określana poprzez sprzeciw wobec wzorców autorytarnych? – mówi Anna Skrzypek.
Ogłoszone pod koniec lipca w Szkocji porozumienie handlowe między USA a Unią Europejską, które miało zażegnać groźbę wojny celnej i ustabilizować relacje transatlantyckie, budzi w Europie poważne wątpliwości: od 1 sierpnia większość unijnego eksportu obciążona jest 15 proc. cłem, przy jednoczesnym zniesieniu ceł na towary amerykańskie, a UE zobowiązała się do zwiększenia zakupów amerykańskiego sprzętu wojskowego i surowców energetycznych – co wielu interpretuje jako próbę „kupienia” sobie dobrych relacji z Waszyngtonem, mimo wątpliwej wykonalności tych zobowiązań. Tymczasem w obliczu wojny w Ukrainie Unia stara się utrzymać jedność w udzielaniu wsparcia Kijowowi, obawiając się jednocześnie, iż administracja Donalda Trumpa może dążyć do pokoju na warunkach osłabiających europejską pozycję. Powstają pytania o przyszły kierunek polityki zagranicznej i handlowej UE.
Czy dążenie do uniknięcia kryzysu w relacjach z USA oznacza, iż UE traci zdolność do obrony swoich żywotnych interesów gospodarczych? O tę kwestię zapytałem dr. Annę Skrzypek, politolożkę z brukselskiej Europejskiej Fundacji Studiów Postępowych (FEPS).
Wojciech Albert Łobodziński: Jak z perspektywy brukselskiej wyglądały negocjacje dotyczące umowy handlowej pomiędzy USA a Unią Europejską?
Anna Skrzypek: Dla zachowania precyzji powinniśmy mówić o swoistego rodzaju porozumieniu, a nie o umowie. Umowa to szczególny, wiążący dokument, który nie powstaje znikąd i z pewnością nie jest poza procedurami. W tym przypadku procedury są bardzo ściśle określone przez traktaty unijne. Skoro nawiązał pan do mojej obecności w tzw. europejskiej bańce, czuję się profesjonalnie zobowiązana, by o tych traktatach przypomnieć. Mówią one bardzo jednoznacznie, w szczególności artykuł 207, o tym, jakie kompetencje przysługują Komisji Europejskiej, a jakie innym organom Unii.
To znaczy?
– Owszem, Komisja reprezentuje Unię i zarządza polityką handlową – to jedna z jej kluczowych prerogatyw. Jednak choćby w tym obszarze wszystkie umowy handlowe muszą przejść przez odpowiednią ścieżkę legislacyjną. Oznacza to konsultacje z Parlamentem Europejskim oraz z państwami członkowskimi. I właśnie tu pojawia się pierwszy istotny element: po okresie napięć wszyscy odetchnęli z ulgą, iż udało się osiągnąć przełom. Wielu chciało i dało się uwieść wrażeniu, iż to najlepsze, co można było w sytuacji pełnej napięć i niepewności osiągnąć. To prawdopodobnie doprowadziło do pewnego nieporozumienia – ten przełom nazwano „umową”, choć w rzeczywistości mamy do czynienia jedynie z porozumieniem, w którym obie strony zadeklarowały, z jakich kwestii nie zamierzają zrezygnować.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Przechodząc do szczegółów – symboliczna jest już sama optyka porozumienia, które zawarto w klubie na polu golfowym. Zdjęcie dokumentujące ten moment pokazuje wyraźnie, iż zwłaszcza strona europejska – niezależnie od narracji – nie czuła się do końca komfortowo z wynegocjowanymi ustaleniami. Pojawia się więc pytanie, jak dalece to porozumienie rzeczywiście przełoży się na wiążącą umowę. Komisja Europejska ogłosiła koniec impasu, wskazując na sukces negocjacyjny przewodniczącej Ursuli von der Leyen i wiceprzewodniczącego Maroša Šefčoviča. Ustalono bazową stawkę celną na poziomie 15 proc., co i tak jest znaczącą obniżką względem wcześniejszych propozycji sięgających 30 proc.
Jednak – jak zwykle – diabeł tkwi w szczegółach. Oficjalne komunikaty Białego Domu i Komisji, opublikowane na ich własnych stronach, znacznie się różnią, zwłaszcza w kwestii zakresu stawek i ich zastosowania. Najwięcej kontrowersji budzi obszar leków i innych produktów farmaceutycznych. Dodatkowo niejasne pozostaje, jakie zobowiązania Komisja rzeczywiście może podjąć w świetle swoich kompetencji. Parlament Europejski, powróciwszy z wakacji, już w pierwszych dniach września podjął dyskusję na temat tychże uprawnień i w tej chwili wygląda, iż nie zamierza przejść nad sprawa do porządku dziennego. Wręcz przeciwnie, wielu eurodeputowanych mówi o konieczności rewizji postanowień i włączenia PE w proces negocjacyjny, zgodnie z obowiązującymi zasadami.
Komisja, między innymi, od początku zaznaczała, iż nie ma kompetencji do zakupu broni – to leży w gestii państw członkowskich.
– W doniesieniach na temat osiągniętych porozumień czytamy, iż złożyła takie zobowiązanie. To znów jest mylące, bo przedstawiciele Komisji mówili wyłącznie o pewnej intencji. Pojawia się więc pytanie, czy obie strony były w 100 proc. pewne tego, co faktycznie mogą sobie nawzajem obiecać. A co więcej, podobnie jak w przypadku negocjacji między Stanami Zjednoczonymi, już dzień po pojawiły się wątpliwości oraz zarzuty z obu stron, iż „nie tak żeśmy się umówili”. Tak więc to, co zostanie urzeczywistnione jako skutek porozumień w Szkocji, tak naprawdę pokaże czas.
Jakkolwiek zostaną one zweryfikowane, porozumienie warto też postrzegać w kontekście zmieniającego się porządku handlowego i rosnącej roli USA w definiowaniu zasad nowej globalizacji. Pokazuje ono, na jakie ustępstwa gotowa jest Unia Europejska i co to oznacza dla instytucji takich jak Światowa Organizacja Handlu.
Choć jako osoba o proeuropejskim nastawieniu chciałabym wierzyć w zapewnienia przewodniczącej von der Leyen o przełomie, mam wątpliwości, czy rzeczywiście przyniesie on równomierne korzyści wszystkim państwom członkowskim – i czy nie okaże się zbyt kosztowny, nie tylko w sensie finansowym, ale choćby bardziej politycznym, w dłuższej perspektywie.
Jednocześnie to porozumienie ma już materialne konsekwencje, wykraczające poza zwykłe ustalenia stanowisk, stąd pewnie część osób mówi już o umowie. Od 8 sierpnia obowiązują ustalone w Szkocji cła 15 proc. dla produktów europejskich i zerowe dla amerykańskich.
– Na poziomie ogólnym część porozumienia weszła już w życie. Niemniej jednak przez cały czas mówi się o nim głównie w kategoriach właśnie globalnych. Tymczasem pomija się konkretne, newralgiczne kwestie, które mogą mieć bardzo realne skutki. Z jednej strony procedury i proces instytucjonalny w obrębie samej Unii, jak i również niezadowolenie z przypisanej Komisji słabości przez niektóre państwa członkowskie – takie jak Francja. Z drugiej, nikt nie zadaje pytań o szczegóły – choćby o to, jak porozumienie wpłynie na sytuację Irlandii i Irlandii Północnej. A przecież Wielka Brytania ma własną stawkę celną na poziomie 10 proc., natomiast Irlandia Północna – na mocy Windsor Framework Agreement – funkcjonuje w specyficznej relacji z unijnym rynkiem wewnętrznym. W praktyce oznacza to ogromny bałagan regulacyjny i potencjalny chaos na granicy między różnymi systemami prawnymi i handlowymi.
Dlaczego Unia nie zdecydowała się na cła odwetowe i eskalację, a zamiast tego podpisano porozumienie, które – mimo całego chaosu – de facto oznacza 15 proc. cła na większość europejskiego eksportu, przy zerowych stawkach dla towarów amerykańskich?
– Rzeczywiście, te 15 proc. cła obejmuje około 70 proc. unijnego eksportu uwzględnionego w tym porozumieniu. Komisja Europejska, próbując zrozumieć to stanowisko, brała pod uwagę kilka kwestii. Po pierwsze, była możliwość sięgnięcia po tzw. bazookę, czyli zastosowania ceł odwetowych, o których pan wspomniał. Z drugiej strony, pojawiły się głosy, by uruchomić nowy instrument unijny – mechanizm przeciwdziałania przymusowi, tzw. anti-coercion instrument.
Mimo deklaracji Trumpa – zarówno po Alasce, jak i po Waszyngtonie – przez cały czas nie mamy żadnych realnych gwarancji trwałego pokoju
Anna Skrzypek
Ostatecznie Komisja zdecydowała się jednak na inne podejście. Dowodziła w swoich komentarzach medialnych, iż w sytuacji, gdy tak wiele miejsc pracy – po obu stronach Atlantyku – zależy od stabilnych relacji handlowych, eskalacja groziłaby ich masową utratą. Chodziło więc o stabilizację – zwłaszcza w tak niestabilnym momencie, kiedy trwały negocjacje nowego budżetu UE, a cała sytuacja gospodarcza była bardzo niepewna.
Ewidentnie to fragment szerszego kontekstu, który swoim zasięgiem obejmuje próbę układania pod presją na nowo stosunków północnoatlantyckich, a co za tym idzie wyważenia rozlicznych spraw, takich jak europejska ambicja kontynuacji współpracy ze Stanami przy udzielaniu pełnego wsparcia Ukrainie.
Czyli Komisja uznała, iż nie czas na eskalację, tylko raczej na zachowanie pozycji przy stole?
– W tym kontekście wielu komentatorów podkreśla, iż Unia – od lat deklarująca doktrynę dążenia do strategicznej autonomii (tzw. European Strategic Autonomy) – postawiła się raczej w roli partnera oczekującego, iż zostanie doproszony do rozmów. Pojawił się argument, iż trzeba być obecnym przy rzeczonym stole, gdzie kształtuje się przyszłość ładu światowego. I z tej perspektywy porozumienie handlowe było postrzegane jako konieczne – nie tylko z powodów ekonomicznych, ale także geopolitycznych. Bo dziś handel, konkurencja i walka o surowce są nierozerwalnie związane z nową logiką rywalizacji międzynarodowej. Rywalizacji, która, jak pokazują chociażby ostatnie zdjęcia ze szczytu w Tianjin, przez część państw postrzegana jest jako droga do odbudowy ich mocarstwowości.
Nowy porządek, który próbuje narzucić prezydent Trump, niejako wymusił na Unii koncesje – choć nie wszystkie państwa były na nie gotowe. To rodzi uzasadnione obawy. Z jednej strony mamy obraz Unii jako pragmatycznej, dążącej do osiągnięcia stabilizacji i ładu biurokracji, która przynajmniej dotychczas dbała o procedury i przypominała o fundamentalnych zasadach, na jakich została ustanowiona. Z drugiej – pojawia się coraz więcej głosów, iż strategiczna autonomia przekształciła się w strategiczną ostrożność, a ta zamienia się w brak inicjatywy i utratę przez Unię adekwatnego jej ambicjom znaczenia w stosunkach międzynarodowych.
A w jakim stopniu to porozumienie handlowe należy odczytywać w kontekście negocjacji pokojowych dotyczących Ukrainy? Czy nie było tak, iż Unia, przewidując ambicje Donalda Trumpa i jego chęć rozpoczęcia rozmów, celowo zawarła to porozumienie w takim kształcie, by nie dostarczać mu argumentów na rzecz ograniczenia amerykańskiej obecności w Europie?
– Myślę, iż takie podejście miało znaczenie – również w sensie polityczno-filozoficznym. Unia Europejska wciąż postrzega się jako część porządku północnoatlantyckiego, choćby jeżeli Stany Zjednoczone nie są dziś tym samym przewidywalnym i pozwalającym na sobie polegać partnerem, co kiedyś. Wymiana transatlantycka przez cały czas ma strategiczne znaczenie, oczywiście nie tylko gospodarcze – bilateralne stosunki UE-USA są największym tego rodzaju układem w skali światowej i odpowiadają za około jedną trzecią globalnych wymian handlowych. Komisja Europejska, reprezentując Unię w rozmowach, najwyraźniej uznała, iż zażegnanie napięć handlowych będzie dodatkowym impulsem dla Stanów Zjednoczonych, gdy te pod wodza prezydenta Trumpa prowadzić będą negocjacje w sprawie zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Istniała prawdopodobnie obawa, iż dalsze pogłębianie sporów handlowych mogłoby sprawić, iż USA będą miały większą inklinacje do uznania dalszych losów wojny i jej konsekwencji za problem wyłącznie europejski. To z kolei mogłoby mieć poważne konsekwencje – dla istniejących planów gospodarczych Unii, jak i również dla realizacji strategii modernizacyjnych, takich jak Zielony Ład, przy równoczesnym zapewnieniu bezpieczeństwa energetycznego, które po rosyjskiej inwazji mocniej związało Unię ze Stanami Zjednoczonymi. Pytanie jednak brzmi: jak Unia chce sama się postrzegać i pozycjonować: czy jako samodzielny podmiot, czy jako poniekąd zależna od USA część większego układu?
Czyli to porozumienie dotyczy nie tylko ceł, ale też czegoś głębszego – pewnej wizji miejsca Europy w nowym układzie sił?
– Tak, zdecydowanie. Bo te koncesje nie dotyczą wyłącznie 15 proc. ceł – sięgają też kwestii standardów. W ostatnich tygodniach pojawiły się głosy – m.in. w „Politico” czy „The Guardian” – iż to porozumienie może prowadzić do rozluźnienia zasad, które dotąd regulowały globalny handel. Zasady symetrii, wzajemności, wzajemnego zaufania. jeżeli Unia zaczyna zgadzać się na ustępstwa w tej sferze, to jest to poważny zwrot. Dotychczas mówiliśmy jasno: handlujemy wyłącznie z partnerami, którzy szanują nasze standardy i wartości. To porozumienie stawia te deklaracje pod znakiem zapytania.
Warto też dodać, iż Unia Europejska – przynajmniej na razie – wycofała się z planów wprowadzenia podatku cyfrowego. Co to oznacza dla suwerenności cyfrowej i dla takich projektów jak Digital Services Act?
– To poważne pytanie. Bo choć francuski alkohol czy niemiecki przemysł motoryzacyjny mają swoich rzeczników, to właśnie cyfrowa suwerenność była jednym z kluczowych osiągnięć ostatnich lat. Unia chciała pokazać, iż potrafi działać nowocześnie i z myślą o przyszłości, a także wie, w jaki sposób przekuć zasady na politykę będąca drogowskazem na nowe czasy. Tymczasem rezygnacja z podatku cyfrowego oraz z barier regulacyjnych, które nie są celne, ale dotyczą standardów, rodzi pytanie: na ile UE będzie w stanie samodzielnie kształtować swoją przyszłość cyfrową?

- Natalia Bryżko-Zapór
Ja tu zostaję. Fenomen Wołodymyra Zełenskiego
OUTLET
Co stanie się z inicjatywami takimi jak Tarcza Demokratyczna, które mają chronić nie tylko obywateli i obywatelki i ich partykularne prawa (jak np. prawo do prywatności), ale także strzec porządku prawa dzięki mechanizmom budowania bariery immunologicznej dla systemów politycznych, strzegąc je np. w trakcie wyborów przed manipulacjami i ingerencja obcych państw?
Z jednej strony widzimy próbę prezydenta Trumpa, by maksymalnie wykorzystać relacje handlowe z Europą – dla krótkotrwałych choćby korzyści własnej administracji i dla budowania presji, a z drugiej pojawiają się głosy o możliwej „europeizacji” konfliktu ukraińskiego. Czy w Brukseli dostrzega się ryzyko, iż Amerykanie będą stopniowo wycofywać się z Europy – może nie całkowicie, ale tak, by ich zaangażowanie było dla nich jak najkorzystniejsze, a resztę ciężaru przerzucą na Unię?
– Z jednej strony mamy sytuację, w której podczas negocjacji w Szkocji Stany Zjednoczone wysunęły oczekiwania, by Unia Europejska zwiększyła zakupy materiałów obronnych w USA, co oczywiście miałoby bezpośrednio napędzać amerykańską gospodarkę. Z drugiej strony obserwujemy wyraźną zmianę atmosfery tych rozmów. Wystarczy porównać obrazy z lutego, które dziś wydają się już niemal przedpotopowe – kiedy to prezydent Trump w Waszyngtonie obwiniał prezydenta Zełenskiego za wybuch wojny i nie cofnął się przed zachowaniami, które były odbierane jako próby zastraszenia prezydenta Ukrainy. To postępowanie paradoksalnie może choćby przyspieszyło konsolidację tzw. koalicji chętnych w marcu.
Rozmowy, które miały miejsce po spotkaniach na Alasce, mają zupełnie inny charakter, inny ton, inną temperaturę polityczną. Prezydent Trump przedstawia się teraz jako ten, który zamierza przywrócić pokój na świecie. Mówi się o jego ambicjach związanych z Pokojową Nagrodą Nobla, a sam prezydent twierdzi, iż niemal samodzielnie rozwiązał sześć światowych konfliktów, choćby jeżeli państwa na liście – takie jak Indie i Pakistan – mają o jego poczynaniach odmienne zdanie. Teraz Trump twierdzi, iż wojna Rosji z Ukrainą będzie kolejną, która zakończy.
Problem polega na tym, iż mimo tych deklaracji – zarówno po Alasce, jak i po Waszyngtonie – przez cały czas nie mamy żadnych realnych gwarancji trwałego pokoju. Nie mamy też klarownego kalendarza rozmów ani konkretnego planu, który wskazywałby, jak te negocjacje mają się dalej rozwijać. Nie doszło do zawieszenia broni – a jeżeli wierzyć doniesieniom z frontu, doszło wręcz do eskalacji. Ponadto pojawiły się doniesienia o potencjalnych warunkach stawianych przez Putina, które same w sobie ingerowały w niezależność i samorządność organizacji takich jak NATO.
Jednocześnie jedynymi realnymi gwarancjami, jakie się pojawiają się na horyzoncie, są te, które daje Europa.
– To prawda, choć sprawa jest bardziej złożona. Europa od początku deklarowała pełne wsparcie dla Ukrainy – zarówno militarne w zakresie zdolności obronnych, jak i humanitarne. Przyjmowała uchodźców, rozmawiała o przyszłym członkostwie Ukrainy w Unii, nakładała sankcje na Rosję i konsekwentnie podkreślała, iż integralność terytorialna Ukrainy nie podlega negocjacjom. Równolegle mówiła o konieczności odbudowy Ukrainy – i to właśnie UE, nie USA, prowadzi dziś rozmowy o kosztach tej odbudowy. W tym sensie konflikt już został zeuropeizowany.
Dziś jednak pytanie brzmi, na ile te unijne przyrzeczenia wytrwają w mocy. Prezydent Trump chce kreować się na lidera światowego ładu i twórcę nowego porządku, ale od waszyngtońskiego szczytu nie widać znaczących postępów. Tymczasem w samej Unii nie brakuje sygnałów osłabienia jedności.
Węgry od dawna dystansują się od wspólnego kursu, ale ostatnio dołączyła do nich także Słowacja. Premier Robert Fico zadeklarował, iż jego rząd nie będzie przekazywał Ukrainie broni, choć prywatne firmy mogą przez cały czas prowadzić działalność zbrojeniową. To wyraźny sygnał rozłamu. Dodatkowo Viktor Orbán zaproponował, by kolejny szczyt pokojowy odbył się w Budapeszcie – co w kontekście postawy jego rządu wobec wspólnych zasad UE może budzić poważne wątpliwości i być dla Brukseli źródłem niemałego bólu głowy.
Swego czasu mówiono o możliwości wysłania wojsk tych państw na Ukrainę. Czy, pani zdaniem, w przypadku fiaska negocjacji pokojowych możliwy byłby powrót do tej koncepcji, opartej na tzw. koalicji chętnych, na przykład z inicjatywy Francji, wspieranej przez Wielką Brytanię i inne państwa?
– Koalicja chętnych powstała wokół czterech postulatów: zaostrzenia sankcji, pełnej obecności Ukrainy w negocjacjach dotyczących jej przyszłości, wzmocnienia zdolności obronnych Kijowa oraz ustanowienia nowych gwarancji bezpieczeństwa. Już sam pomysł wysłania wojsk budzi poważne wątpliwości. Polska, choć należy do tej koalicji, od początku jasno deklarowała, iż nie wyśle swoich sił na Ukrainę.
Kolejne pytanie dotyczy umocowania tej koalicji. Powstała jako luźny sojusz 31 państw – nie tylko europejskich. Tymczasem w Waszyngtonie przy jednym stole zasiedli przedstawiciele NATO, UE i kilku państw członkowskich, ale bez udziału żadnego kraju z Europy Środkowo-Wschodniej. Pojawia się więc zagadnienie: kto ma dziś realny mandat i do czego on służy?
Z jednej strony są zobowiązania wobec NATO, z drugiej – ambicje UE, by stać się Unią Obronną. Ale tu pojawia się przecież ograniczenie traktatowe: Unia nie jest sojuszem militarnym, tylko projektem pokojowym. Co więcej, nie wszystkie państwa UE należą do NATO, w skład Unii wchodzą państwa neutralne – dla nich proces remilitaryzacji może być trudny do zaakceptowania. Zmiana natury Unii wymagałaby zmian traktatów – proces ten wymagałby choćby udzielenia odpowiedzi na pytania o kompetencje zwierzchnictwa nad potencjalnymi europejskimi silami zbrojnymi. A taki proces dziś byłby wodą na młyn sił antyeuropejskich, które przez cały czas rosną w sile na kontynencie i dla których rewizja zasad byłaby nie lada gratką przy ich ambicjach osłabienia Unii oraz zniwelowania niektórych osiągnięć procesu integracji.
A przecież Europa, mówiąc o pokoju, powinna także mówić o rozbrojeniu i stabilizacji, o współpracy i szeroko, wielowarstwowo zdefiniowanym bezpieczeństwie.
W historii Unii wielokrotnie widzieliśmy, iż kryzysy stawały się momentami przyspieszenia procesu integracji – nie tylko w czasie pandemii, ale również wcześniej. Wyzwaniem na dziś pozostaje kwestia przywództwa i kierunku, jaki Unia powinna obrać
Anna Skrzypek
Dziś trudno wyobrazić sobie wspólną decyzję koalicji chętnych o wysłaniu wojsk. Kluczowym problemem jest wspomniany już, zróżnicowany stosunek państw członkowskich do samej koalicji, do NATO i do UE. Obawiam się pojawienia się kolejnych tendencji odśrodkowych, które podważają sens dotychczasowych sojuszy, zwłaszcza w obliczu odświeżania starych formatów, jak kooperacja francusko-brytyjska czy francusko-niemiecka. Szczególnie iż dziś trudno powiedzieć, czy takie tandemy mają ambicje stworzenia nowych impulsów dla procesów integracji Unii, czy też wręcz przeciwnie, mają stać się substytutem w tych obszarach, w których Unia jawi się jako słaba i mało sprawcza.
Tymczasem prowadzimy tę rozmowę w cieniu negocjacji z USA o przyszłości Ukrainy oraz szczytu Tianjin, podczas gdy uwaga Europy koncentruje się głównie na niej samej, na priorytetach wewnętrznych, budżecie i rozszerzeniu Unii. Odpowiadając więc na pytanie o przyszłość koalicji chętnych, wiąże się ono nierozerwalnie z pytaniem o przyszłość struktur, które już istnieją. I o to, czy nie okażą się one zbyt słabe wobec wyzwań, które właśnie nadeszły.
Na koniec chciałbym zapytać o przyszłość Unii. Czy widzi Pani szansę na to, iż UE znajdzie w sobie impuls jednoczący – podobny do tego, który pojawił się w czasie pandemii? Wówczas zagrożenie było zewnętrzne, nie miało źródeł politycznych. Tymczasem dziś Unia mierzy się z geopolitycznym zagrożeniem – i to zarówno ze strony Wschodu, jak i, w pewnym sensie, również Zachodu.
– Zdecydowanie tak – i pozwolę sobie na odrobinę optymizmu. To, iż demokracja jest dziś zagrożona, nie oznacza, iż musimy godzić się na powrót najczarniejszych scenariuszy z historii. Wręcz przeciwnie – sytuacja, w której społeczeństwa są spolaryzowane, a mobilizacja często przybiera antyeuropejski charakter, może wywołać silną kontrreakcję.
W historii Unii wielokrotnie widzieliśmy, iż kryzysy stawały się momentami przyspieszenia procesu integracji – nie tylko w czasie pandemii, ale również wcześniej. Wyzwaniem na dziś pozostaje kwestia przywództwa i kierunku, jaki Unia powinna obrać. Prezydent Macron, który sam zbliża się do kampanii wyborczej, otwarcie krytykuje Brukselę. Niemcy, skupione na strategii reindustrializacji, przedstawiają ją jako wkład we wzmocnienie UE, ale nie prezentują spójnej wizji przyszłości integracji. Brakuje nowej inspirującej doktryny, która wykraczałaby poza bieżące kompromisy.
Widać jednak pewne zmiany – chociażby w postawie państw nordyckich, które dotąd były sceptyczne wobec zwiększania wspólnego budżetu, a dziś otwierają się na taką możliwość, m.in. w obliczu zagrożenia ze Wschodu. Jednocześnie Europejczycy mają świadomość, iż konsekwencją remilitaryzacji może być konieczność ograniczenia modelu socjalnego – a na to nie ma dziś zgody, bez względu na orientację polityczną.
To też częściowo tłumaczy napięcia, jakie towarzyszyły negocjacjom i przez cały czas towarzyszą debacie nt. nowych ram finansowych Unii (tzw. Multiannual Financial Framework 2028-2034). To kluczowa sprawa, bo to nie tylko kwoty i liczby, ale także ilustracja tego, jak Unia definiuje swoją misję. Chodzi o reformę wspólnej polityki rolnej, która niedawno wywoływała poważne napięcia, czy o środki na zrównoważony rozwój, czy też środki polityki spójności (tzw. cohesion funds). Pojawia się pytanie, na ile UE pozostało gotowa być „zieloną” gospodarką zdolną do globalnej konkurencji, zwłaszcza, jak już wspomniałam, w kontekście relacji z USA.
Przede wszystkim: czy Unia znajdzie w sobie siłę, by bronić swoich fundamentów? Czy zdoła zdefiniować się pozytywnie – jako projekt europejski, twórczy i wspólnotowy – czy zostanie zmuszona do określania się głównie przez sprzeciw? Niezależnie od tego, czy będzie to sprzeciw wobec modelu Trumpa, czy wobec autorytarnych wzorców, które kwestionują zasady liberalnej demokracji.
Widzimy zatem, dlaczego tegoroczne orędzie przewodniczącej Komisji w Parlamencie (tzw. State of the Union) będzie na ustach wszystkich. Ale na znalezieniu pozytywnych odpowiedzi na te pytania powinno nam wszystkim w tej chwili zależeć.
Dr Anna Skrzypek – politolożka, absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie obroniła rozprawę doktorską „Mechanizmy współdziałania partii socjalistycznych i socjaldemokratycznych w jednoczącej się europie 1957–2007”. Autorka ponad 100 publikacji naukowych i popularnonaukowych, jak i rozlicznych esejów i komentarzy, wydanych łącznie w siedmiu językach. Od 2009 r. związana z Europejską Fundacją Studiów Postępowych (FEPS) w Brukseli, w której pozostaje dyrektorka ds. badań naukowych i kształcenia.
Przeczytaj również: Dezinformacja w sieci nie zna granic. Walka z nią wymaga współpracy międzypaństwowej