Dzisiaj Kościół katolicki jest w Chile co najwyżej kustoszem dawnego imperium polityczno-gospodarczego
Mateusz Mazzini – latynoamerykanista, socjolog, reporter. Stały współpracownik „Przeglądu”, „Gazety Wyborczej” i „Polityki”. Publikuje również w „Washington Post”, „El País”, „Foreign Affairs”, „Foreign Policy”. Nominowany do Nagrody Grand Press. Absolwent University of Oxford, badacz wizytujący na University College London. Wykładowca Collegium Civitas.
Angelo Sodano przyjeżdża do kraju szarego, przepełnionego złowrogą ciszą, straumatyzowanego systemowym terrorem dyktatury. Na początku w ogóle nie chce tam jechać, traktuje to jak zesłanie. Amerykę Łacińską zna, bo w latach 60. był sekretarzem nuncjatur w Ekwadorze, Urugwaju i właśnie w Chile. Choć osobiście jest konserwatystą, nie jest też wcale do końca przekonany do dyktatury i samego Pinocheta. Obserwując przewrót z Watykanu, kwestionuje jego metody, zastanawia się, czy represje są potrzebne aż w takim stopniu. W końcu jednak przyjmuje placówkę bez szemrania jako posłuszny urzędnik Kurii Rzymskiej. Jeszcze wielokrotnie w swojej karierze da się poznać właśnie z absolutnej lojalności wobec zwierzchników. Zawsze będzie realizował strategiczne cele Stolicy Apostolskiej, w dodatku po cichu i bez szemrania. (…)
Zgodnie z ogólną linią geopolityczną Kościoła Angelo Sodano zbliża się do dyktatury. Najpierw – bo dostaje taki rozkaz, potem zaczyna sam popierać reżim Pinocheta. Generał jest już wtedy dla Watykanu ważnym sojusznikiem. Zdławił u siebie rewolucję komunistyczną, wspiera walkę z nią w innych krajach regionu dzięki operacji „Kondor”. Doskonale rozumie też, iż aby wygrać z komunizmem, potrzeba pieniędzy. A tych akurat Stolica Apostolska wtedy nie ma za wiele, przynajmniej jak na swoje standardy. Kościelne finanse znajdują się w opłakanym stanie, głównie z powodu kryzysu na światowych rynkach (władze Kościoła lokują dużo pieniędzy w zagraniczne instrumenty finansowe), upadku włoskiego Banco Ambrosiano, którego była akcjonariuszem, i innych nietrafionych inwestycji. Z kolei potrzeby rosną z dnia na dzień. Zwłaszcza na początku lat 80., kiedy Karol Wojtyła zaczyna pomagać finansowo antykomunistycznym ruchom na całym świecie, na czele z polską Solidarnością.
Oficjalnie żadnych przepływów finansowych pomiędzy Chile, Watykanem i Polską nie udowodniono. Pozostają spekulacje (…). Sporo o kroplówce finansowej od dyktatora dla polskiej opozycji, stworzonej z inicjatywy Jana Pawła II, pisze w „Sodomie” Frédéric Martel, francuski dziennikarz śledczy zajmujący się homoseksualizmem i przestępstwami seksualnymi w Kościele katolickim – ale i on pozostawia tylko domysły. (…)
*
Mijają lata, Związek Radziecki chyli się ku upadkowi, a zimna wojna zbliża do końca. Sodano tymczasem skleja się z dyktaturą coraz bardziej. W Santiago można spotkać go częściej w towarzystwie rządowych oficjeli niż kościelnych purpuratów, niespecjalnie angażuje się też w sprawy miejscowej wiary. Przez całą dekadę lat 80. Sodano to w Chile nie duchowny, ale polityk. Aktywnie uczestniczy w pracach nad reformami politycznymi, regularnie widuje się z Pinochetem – choć przez cały czas robi tylko to, czego wymaga od niego Watykan. Chociażby z tego względu pytanie, czy popiera generała, jest bez znaczenia, choćby jeżeli watykaniści i dziennikarze zajmujący się kościelną elitą piszą, iż wtedy ze strony Sodano pod adresem dyktatury płynęła już wyłącznie aprobata. Szczyt jego potęgi jako nuncjusza przypada na rok 1987, kiedy do Chile przyjeżdża z pielgrzymką Jan Paweł II. Sodano angażuje się w organizację wizyty, choć w sposób inny, niż można by się tego spodziewać. Na spotkaniach przygotowujących przyjazd papieża bywa regularnie, ale zachowuje się na nich nie jak przedstawiciel Stolicy Apostolskiej, tylko dyktatury. To on ustala harmonogram podróży Ojca Świętego po kraju, wybiera oficjeli, z którymi papież ma się spotkać. (…) Pod każdym względem to jest jego projekt.
Tamta pielgrzymka przeszła zresztą do historii jako jedna z najbardziej kontrowersyjnych w całym pontyfikacie Jana Pawła II. Do dzisiaj wywołuje skrajne emocje (…). Chilijska lewica – ta stara, z czasów opozycji demokratycznej, i ta nowa, naoliwiona zarzutami o molestowanie – Wojtyłę i Pinocheta wrzuca do jednego worka. Po lewej stronie panuje narracja, iż przyjazd papieża do Chile był odwiedzinami u dobrego kolegi, ideologicznego sojusznika, sponsora. Od tamtejszych marksistów, komunistów czy ludzi związanych swego czasu z ruchami teologii wyzwolenia można usłyszeć, iż Jan Paweł II doskonale wiedział o torturach DINA i CNI, skandalach seksualnych, ale na wszystkie te rzeczy przymykał oko, bo Pinochet świetnie sprawdzał się jako partner w globalnej krucjacie antykomunistycznej.
Drugie plemię polityczne, też z korzeniami w dawnej opozycji, ale już bliższe Kościołowi, twierdzi, iż zły generał wykorzystał niedoinformowanego, dobrodusznego papieża do własnych celów politycznych. Wedle tej wersji historii Wojtyła miał do Chile jechać pełen wściekłości na łamanie praw człowieka, ale też nadziei, iż tragedię uda mu się zastopować. Mniejsza o to, czy chciał to robić dzięki własnej perswazji czy interwencji Ducha Świętego. Pinochet okazał się jednak trudniejszym przeciwnikiem, niż sądził papież, i koniec końców Jan Paweł II wpadł w zasadzkę, bo wspólne zdjęcia z generałem, bliskość z Sodano i bardzo populistyczne, wygłaszane w czasie pielgrzymki kazania tak naprawdę jeszcze bardziej legitymizowały dyktaturę, wzmacniając jej mandat zwłaszcza poza granicami Chile.
Trzecia opowieść to hagiografia Jana Pawła II, popularna wśród części chilijskiej prawicy, ale też dzisiejszych obrońców dziedzictwa papieża Polaka w Watykanie i na świecie. Wojtyle przypisuje się w niej zdolności cudowne, bywa, iż wręcz magiczne. Katolicki internet przepełniony jest świadectwami po angielsku, włosku i hiszpańsku opisującymi pielgrzymkę z 1987 r. jako gigantyczny sukces – polityczny i ewangelizacyjny. Opierają się one na założeniu, iż Jan Paweł II tak naprawdę dyktatury nigdy nie popierał, choćby nie akceptował. Przecież już w 1979 r. w trakcie nabożeństwa na placu św. Piotra apelował o wypuszczenie więźniów politycznych w Argentynie i Chile. Potem, kiedy już w Chile się pojawił, realizował przede wszystkim przesłanie tej wizyty, jakim było hasło „El amor es más fuerte” – miłość jest silniejsza.
Z młodymi, których tak bardzo kochał, spotkał się na Stadionie Narodowym, co było symbolicznym gestem, modlitwą za dusze tych, którzy ponieśli tu śmierć. Pytany, czy niesie Chilijczykom demokrację, odpowiadał, iż wprawdzie nie głosi ewangelii demokracji, tylko ewangelię Boga, ale ta zawiera wszystkie kwestie związane z prawami człowieka. Tak więc jeżeli demokracja popiera ich ochronę, to jest integralnym elementem nauczania Kościoła. Warto pochylić się nad hierarchią wartości zawartą w tych słowach: demokracja i prawa człowieka są co najwyżej elementem religijnej układanki, nie nadrzędnym dobrem, celem samym w sobie. Możemy je więc zaakceptować, ale pod warunkiem ich kompatybilności z tym, co płynie z Kościoła – czyli tak naprawdę z Watykanu.
Ta quasi-magiczna narracja zawiera jeszcze jeden interesujący element, dotyczący spotkania papieża z Pinochetem w cztery oczy. Obaj mieli wtedy dyskutować o sytuacji politycznej w Chile i całym regionie. Według hagiografów papieża generał zapytał podobno, dlaczego Kościół zawsze tyle mówi o demokracji i staje po jej stronie, skoro każda polityczna forma rządów jest w zasadzie tak samo dobra. Odpowiedź Wojtyły była stanowcza i w kontekście tej mitologii bardzo przewidywalna. Stwierdził podobno, iż Pinochet się myli, bo wszyscy ludzie mają prawo do swoich wolności, choćby jeżeli czasem popełniają błędy przy korzystaniu z nich. Generała te słowa poruszyły do głębi – i nic dziwnego, w końcu padły z ust przyszłego świętego. Pod ich wpływem poddał krytycznej refleksji swoje metody i właśnie wtedy, w pierwszych dniach kwietnia 1987 r., podjął decyzję o natychmiastowej liberalizacji polityki rządu.
Dalszy ciąg jest doskonale znany. Referendum, porażka Pinocheta, zwycięstwo demokracji, wzmocnienie wolnego rynku, który jest przecież uosobieniem słów Wojtyły o powszechnym prawie do korzystania z ludzkich wolności. A na świecie – upadek imperium zła, zburzenie muru berlińskiego, koniec zimnej wojny. Demon komunizmu zostaje raz na zawsze pokonany światłością katolicyzmu, demokracji, kapitalizmu. W nowej rzeczywistości znalazło się też oczywiście miejsce dla Pinocheta, który w tej opowieści jest przecież synem marnotrawnym. A wszystko dzięki osobistemu kontaktowi z papieżem Polakiem.
Empiryczne dowody? Zwolennicy tej tezy znajdują je bez trudu. Przecież Wojtyła w czasie pobytu w Chile spotyka się z przedstawicielami opozycji, mimo iż Pinochet do spotkania nie chciał dopuścić. Wspólne zdjęcie dyktatora z Ojcem Świętym na balkonie pałacu La Moneda? Pułapka zastawiona przez nienawróconego jeszcze ze złej drogi generała, który w trakcie oprowadzania papieża po pałacu prezydenckim przeprowadził gościa przez drzwi, nie mówiąc mu, iż za nimi jest kurtyna, a za nią – taras, pod którym od kilku godzin wystawały tysiące ludzi. Jan Paweł II nie miał o niczym pojęcia, nie chciał tego, ale wpadł w pułapkę. (…)
Niewiele mówi się z kolei o tym, jak ta pielgrzymka wyglądała z perspektywy chilijskiego społeczeństwa. Zapomniane w głównym nurcie są chociażby wydarzenia z mszy w stołecznym parku O’Higginsa, gdzie na modlitwach zgromadziło się przeszło milion osób. Przed nabożeństwem i w jego trakcie dochodziło jednak do zamieszek, starć z policją. Protestowały przede wszystkim osoby związane z opozycją, rodziny ofiar dyktatury domagające się potępienia Pinocheta przez chilijskich hierarchów i Stolicę Apostolską. Niektórzy próbowali przedostać się pod ołtarz polowy, inni rzucali w policjantów i propinochetowskich dziennikarzy kamieniami i butelkami. Mundurowi odpowiedzieli armatkami wodnymi i gazem łzawiącym, w końcu rozpędzili tłum szarżą konną. Rannych zostało kilkadziesiąt osób po obu stronach. Według archiwalnych relacji prasowych papież, odprawiając mszę, zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje na tyłach parku. W czasie homilii mówił wielokrotnie, iż przemoc nie jest rozwiązaniem chilijskich problemów. Po zakończeniu nabożeństwa pozostał w pozycji klęczącej, oczekując na zakończenie starć. Wstał dopiero, kiedy przekazano mu informację, iż zamieszki zostały spacyfikowane.
Propagandowo na pielgrzymce zyskali obaj – i Pinochet, i Wojtyła. Dyktatorowi przysłużyła się do silniejszej legitymizacji dyktatury w oczach świata i własnego narodu. Tej pierwszej potrzebował już wtedy desperacko, po tym jak opuścił go najważniejszy sojusznik, Stany Zjednoczone. Papież z kolei po raz kolejny pokazał się jako sprawny negocjator, wytrawny polityk, znajdujący wspólny język zarówno z przywódcami – złymi i dobrymi, jak i ze zwykłymi ludźmi. Sam nie krył zadowolenia z wyjazdu, a karność i sumienność Sodano nie pozostała niezauważona. W 1988 r. Wojtyła ściąga go do Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej, gdzie Sodano obejmuje funkcję sekretarza tzw. sekcji kontaktów z państwami – jednego z dwóch najważniejszych pionów w całej instytucji. W dodatku staje też na czele papieskiej komisji ds. Rosji, co w tamtym okresie – końcówce lat 80., naznaczonych niepewnością wokół tego, co wydarzy się w Związku Radzieckim – jest stanowiskiem szczególnie newralgicznym i ważnym. W momencie wielkich przemian Sodano stoi w pierwszym szeregu. To najlepiej pokazuje zaufanie, jakim darzył go Karol Wojtyła.
Stamtąd do przejęcia władzy w całym Sekretariacie Stanu już tylko krok. Sodano staje na jego czele trzy lata później, w 1991 r. Jan Paweł II jest coraz słabszy, schorowany. Zmienia się też świat wokoło: nie ma już podziału na dobrych demokratów i złych komunistów. Coraz więcej decyzji podejmowanych jest nie przez samego Wojtyłę, ale przez Angela Sodano i Stanisława Dziwisza. Nie przepadają za sobą, o wzajemnym szacunku nie ma mowy – arystokrata Sodano wywyższa się nad Dziwisza, ten odpowiada odcinaniem mu dostępu do papieża. Dzielą się więc obowiązkami i strefami wpływów, żeby jak najmniej wchodzić sobie w drogę. Byłemu nuncjuszowi przypada wszystko, co dzieje się na półkuli zachodniej, Dziwisz zajmuje się Wschodem. Dzięki temu Sodano może przez cały czas obserwować wydarzenia w Ameryce Łacińskiej, a ściślej w Chile.
Z Pinochetem pozostał w bliskich stosunkach do samej jego śmierci. Przez cały okres na stanowisku sekretarza stanu wysyła jemu i jego żonie życzenia na Boże Narodzenie, pisane na watykańskiej papeterii. Wtedy też, przy słabnącym papieżu, po raz pierwszy decyduje się ujawnić własne poglądy. Kiedy Baltasar Garzón zamyka Pinocheta w areszcie domowym w Wielkiej Brytanii, Watykan staje w obronie byłego dyktatora. Stolica Apostolska wydaje oświadczenie, w którym daje wyraz obawom o przyszłość procesu rekoncyliacyjnego w Chile w świetle aresztowania Pinocheta. Wcześniej do brytyjskiego Foreign Office list wysyła sam Sodano. Daje do zrozumienia, iż przetrzymywanie generała może zaszkodzić chilijskiej demokracji, apeluje o rozwagę i ostrożność w rozpatrywaniu argumentów Garzóna, co należy odczytywać jako wezwanie do wypuszczenia Pinocheta na wolność. Działania Watykanu wywołują spory szok na świecie, choć w Chile – niekoniecznie. Amnesty International pisze kolejny list, tym razem do samego Jana Pawła II, nawołując, żeby papież potępił generała. Podobne apele spływają od innych organizacji pozarządowych. Wojtyła milczy. Pod żadnym dokumentem w tej sprawie nie widnieje jego podpis.
Wszystkie natomiast sygnował – jawnie, otwarcie – Angelo Sodano. (…)
*
Po 1989 r. chilijski episkopat gwałtownie dostosował się do nowych realiów politycznych. Choć Pinochetowi udało się wymienić wszystkich niewygodnych biskupów i nadać Kościołowi jednoznacznie konserwatywny charakter, paradoksalnie w ostatnich latach istnienia dyktatury relacje między rządem i hierarchami stawały się coraz bardziej napięte. Kościół mocno pchał się do polityki, ponieważ czuł presję na swoich tyłach. Stracił poparcie w klasie robotniczej, rozczarowanej brakiem potępienia działań reżimu przez duchownych i ich bezkrytyczną aprobatą dla neoliberalnej doktryny ekonomicznej. Coraz więcej wiernych odchodziło też do Kościołów neoprotestanckich, co wtedy dopiero zaczynało być problemem, a dzisiaj jest dla Kościoła katolickiego zagrożeniem wręcz egzystencjalnym. Nie tylko w Chile, w całej Ameryce Łacińskiej. Bogate w zasoby, sponsorowane przez amerykański rząd i CIA kolejne kongregacje wkraczały na teren chilijskiego episkopatu, werbując tysiące nowych członków. Neoprotestantyzm znalazł w Chile szczególnie żyzny grunt dla swojej działalności, bo jest religią niesamowicie wręcz nastawioną na kult przedsiębiorczości i osobistego zysku materialnego. Klasa średnia przechodziła więc do zielonoświątkowców i baptystów, robotnicy wiarę porzucali zupełnie. Trzeba było się bronić.
Katoliccy hierarchowie, czując wiatr zmian, zaczęli więc kopać pod dyktaturą. W czasie kampanii przed plebiscytem w 1988 r. wielu z nich sekretnie namawiało do głosowania na „nie”, czyli przeciwko pozostaniu Pinocheta u władzy. Angażowali się też w negocjacje opozycyjne, forsując powstanie wspólnej prodemokratycznej listy. Pinochetystom zaleźli za skórę tak bardzo, iż ówczesny minister spraw wewnętrznych Sergio Fernández nazwał Kościół katolicki „największym zagrożeniem dla ustanowienia w Chile pokoju”. (…)
*
Kościół w Chile przez 30 lat demokracji mocno się okopał na pozycjach społecznego konserwatyzmu i ani myślał ustępować. (…) Po transformacji ani biskupów, ani pinochetystów społeczeństwo może nie ceniło w przytłaczającej większości, obie grupy miały jednak wiernych zwolenników, więc władze demokratyczne stąpały wokół nich na palcach. Jeden fałszywy ruch i proces demokratyzacji może zachwiać się w posadach. W kontekście Kościoła szczególnie ważne były jego związki z biznesem. Najbogatsze rodziny w Chile pozostawały mocno religijne, świątynie w El Golf czy Providencii były pełne jeszcze w połowie pierwszej dekady XXI w., co już wtedy stanowiło rzadkość w całym krajobrazie latynoamerykańskim. Jakakolwiek rewolta w kierunku laickości byłaby więc potencjalnym zarzewiem konfliktu z tymi, z którymi spór był nieopłacalny.
Zupełnie inaczej wyglądała pozycja Kościoła, jeżeli spojrzeć na nią od dołu, okiem wiernych. Będący w sojuszu z wielkimi, najczęściej prawicowymi pieniędzmi, popierający neoliberalną doktrynę ekonomiczną, niechętny do angażowania się na rzecz najbiedniejszych – tracił posłuch w społeczeństwie. Niektórzy hierarchowie, jak Sergio Valech, stawali się wprawdzie bohaterami narodowego pojednania przez swoje zaangażowanie w komisje prawdy, ale szczyt tej góry kilka miał wspólnego z jej podstawą. Kościół w Chile odpuścił tradycyjne obszary aktywności, takie jak pomoc bezrobotnym czy wielodzietnym rodzinom. Księża przestali być aktywni w dzielnicach biedy, tworząc niszę, w którą błyskawicznie wskoczyli neoprotestanccy misjonarze, dzisiaj absolutnie wygrywający walkę o rząd dusz chilijskiej biedoty. Brakowało też zdecydowanego głosu Kościoła w obronie Mapuczów, w demokratycznym Chile wroga publicznego numer jeden, zwłaszcza z punktu widzenia wielkomiejskich elit. Wszystko to sprawiło, iż Chilijczycy od wyznania rzymskokatolickiego się po prostu odwrócili.
Jak wynika z danych amerykańskiego centrum badawczego Pew Research, Chile ma dzisiaj jeden z najwyższych w regionie – po Urugwaju i Dominikanie – odsetek populacji niedefiniującej się jako członkowie jakiejkolwiek zinstytucjonalizowanej grupy religijnej: 3% uważa się za agnostyków, 2% za ateistów, aż 11% nie ma zdania na ten temat. Maleje też część społeczeństwa, która identyfikuje się z katolicyzmem. W szczycie popularności Allende i marksistowskiej lewicy, a więc w okresie teoretycznie trudnym dla Kościoła, było to aż 76% obywateli. (…) W ciągu zaledwie pół wieku Kościół katolicki stracił w Chile jedną trzecią wyznawców.
Kryzys ilościowy nie pokazuje jednak pełnej skali kryzysu katolicyzmu. O wiele więcej mówią na ten temat dane dotyczące jakości wiernych. Aż 41% Chilijczyków, najwięcej spośród wszystkich badanych przez Pew Research Center społeczeństw na świecie, było w 2017 r. zdania, iż religia nie odgrywa w ich życiu ważnej roli lub jest kompletnie nieobecna. Spośród tych, którzy deklarują się jako katolicy, najważniejsza w życiu jest tylko dla co drugiego (48%). Zaledwie 19% uczęszcza na mszę co niedzielę. Wyniki te są zgodne z ogólnym trendem sekularyzacji w Ameryce Łacińskiej (…).
W tę niszę z impetem wchodzą neoprotestanci. Według różnych źródeł jest ich w tej chwili w Chile od 17% do choćby 25%, liczby te rosną. Ekspansja neoprotestantyzmu, zwłaszcza różnej maści Kościołów zielonoświątkowych, ma jednak zupełnie inny wymiar, jeżeli chodzi o postawy publiczne i konsekwencje dla społeczeństwa. Neofici tych kongregacji są znacznie bardziej ze swojej wiary dumni i skłonni do jej manifestacji, a ich zaangażowanie w życie religijne, także na poziomie duchowym, jest dużo głębsze. (…)
*
Dzisiaj Kościół katolicki jest w Chile co najwyżej kustoszem dawnego imperium polityczno-gospodarczego. W pewnym sensie na margines zepchnął się sam, kompletnie tracąc słuch społeczny. Nominaci z czasów Wojtyły skleili się z władzą i neoliberalnym porządkiem gospodarczym, oddalając się od narodu. A ten bardzo się zmieniał i przede wszystkim przestał potrzebować moralnego drogowskazu, przynajmniej w tej archaicznej, konserwatywnej, opresyjnej formie, jaką oferowali księża. Wielu z nich żyło dawną sławą, tłumami na papieskiej pielgrzymce, poczuciem brania udziału w bitwie o losy świata.
Spore wpływy Kościół zachował tylko jako instytucja, nie jako duszpasterstwo. przez cały czas posiada liczne nieruchomości, prowadzi szpitale, zwłaszcza na prowincji. Jest magnatem edukacyjnym i głównie dzięki temu utrzymuje się finansowo na powierzchni. Katolickie przedszkola, szkoły podstawowe, licea, uniwersytety zapewniają stały dochód, którego nie dostarczają już masy rzucające co niedzielę na tacę. Działalność w oświacie opłaca się głównie dlatego, iż edukacja katolicka jest wciąż w Chile uważana za najbardziej elitarną – to nie zmieniło się od początków XX w. Cztery najaktywniejsze w tym zakresie katolickie kongregacje: Towarzystwo Jezusowe, Opus Dei, Kongregacja Świętego Krzyża i Legion Chrystusa, prowadzą w Chile łącznie 26 zespołów szkół pierwszego i drugiego stopnia, w których uczy się prawie 30 tys. uczniów. Rodziny każdego z nich płacą czesne, często wynoszące kilka średnich pensji miesięcznych.
Równie drogie są katolickie uniwersytety, których w Chile działa w tej chwili sześć. Dwa z nich – w Santiago i Valapraíso – noszą tytuł uniwersytetów pontyfikalnych, więc z formalnego punktu widzenia kontrolę nad nimi sprawuje Watykan, a choćby sam papież. Stołeczny Papieski Uniwersytet Katolicki Chile jest obok świeckiego, publicznego Universidad de Chile najlepszą uczelnią wyższą w kraju; obie szkoły od dekad rywalizują ze sobą we wszystkim: od wyników naukowych, przez zaangażowanie polityczne absolwentów, po osiągnięcia sportowe. A najbardziej – w piłce nożnej. Dawniej w chilijskim społeczeństwie obowiązywał jasny podział. Elity konserwatywne, mieszczańskie, splecione z Kościołem i sektorem prywatnym, wywodzące się jeszcze z kolonialnych europejskich rodzin, posyłały dzieci na uniwersytet papieski. Progresywni intelektualiści kształcili się na uczelni świeckiej. Dzisiaj granica zatarła się tak bardzo, iż praktycznie nie istnieje. Tak samo jak w dużej mierze istnieć przestała ideologiczna różnica pomiędzy centrolewicą i demokratyczną prawicą. W pewnym więc sensie sektor uczelni wyższych jest miniaturą stosunków politycznych w Chile po transformacji ustrojowej. Spory światopoglądowe przestały odgrywać pierwszoplanową rolę, o wszystkim decydują dziś pieniądze i koneksje – bez względu na to, czy chodzi o zdobycie miejsca na liście wyborczej, nieważne w której partii, lub miejsca na uniwersytecie, nieważne, czy katolickim, czy świeckim.
Wielu wiernych nigdy nie wybaczyło chilijskim hierarchom ciepłych relacji z Pinochetem i późniejszego jednoznacznego legitymizowania transformacyjnego konsensusu. Przyczyn odejścia od Kościoła było oczywiście wiele, wliczając w to liberalizację norm społecznych i kwestie ekonomiczne, ale zbliżenie episkopatu i dyktatury dobrze pamiętano przez wiele lat po zmianie ustroju, tak samo jak brak sprzeciwu wobec neoliberalizmu. Im bardziej ulica chciała ze wspomnianym konsensusem zerwać, zastąpić go nową umową społeczną, tym większy opór stawiali hierarchowie. Być może wiedzieli, a być może tylko przeczuwali, iż nic innego nie utrzyma ich przy władzy i iż społeczeństwo drugi raz nie wyniesie ich na piedestał. Odchodził porządek, którego integralną część stanowili. I pewnie odejście to odbywałoby się powoli, a śmierć byłaby naturalna, rozciągnięta w czasie, relatywnie bezbolesna, gdyby ktoś nie pociągnął za spust i nie wystrzelił śmiertelnego naboju. Tym nabojem było ujawnienie wszechobecnej w chilijskim Kościele katolickim pedofilii.
Fragmenty książki Mateusza Mazziniego Koniec tęczy. Chile po Pinochecie, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2023
Fot. Forum