Duchowe rozważania, czyli o łyżce do beczki

1 rok temu

Co prawda to były cztery tygodnie, a nie cztery dekady, poza tym po mniej więcej roku przerwy między każdym, ale to była moja pustynia i moje wyjście z Egiptu. I początek wychodzenia Egiptu ze mnie, bo to chyba ta trudniejsza część odzyskiwania wolności. Do końca życia i przez całą wieczność będę Bogu wdzięczna za św. Ignacego z Loyoli i opracowane przez niego rekolekcje ignacjańskie.

Nie, nie jestem ukrytą OPcją jezuicką. Ostatnio, rozmawiając z bliską znajomą, wreszcie znalazłam obraz, który pomógł mi nazwać mój złożony stosunek do relacji w moim życiu między poczuciem tożsamości charyzmatu z dominikanami i jednocześnie potężnym udziałem jezuitów w jego rozwijaniu. Dominikanie dali mi całą beczkę (nomen omen) teologii, modlitw, liturgii, ale do jezuici dali mi łyżkę, żebym mogła spokojnie tym się pożywiać, bez ryzyka utopienia lub rozchlapania wokół tych smakowitości. W szkole Ignacego nauczyłam się zasad rozeznawania, które od tamtego czasu wielokrotnie uratowały mi serce, duszę, nie mówiąc o stabilności psychicznej. Jednocześnie to na pierwszym tygodniu przeżyłam swój Synaj/Pięćdziesiątnicę i zaczęłam wchodzić coraz głębiej w relację z Trójjedynym. Ignacy pokazał mi, jak stawać w prawdzie o sobie i swoich emocjach (to takie dominikańskie, tak przy okazji) i jednocześnie korzystać z tego, co mi mówią, bez bezrefleksyjnego poddawania się ich dyktaturze.

Owszem, można duchowość ignacjańską sprowadzić do reagowania na nadzwyczajne przejawy Bożego przychodzenia refleksją nad tym, co się zjadło na podwieczorek* – nadmierna racjonalizacja i przesadne psychologizowanie nie robią dobrze nie tylko duchowości. Jednak głęboko w niej jest ukryty pokój płynący z przekonania, a potem i doświadczenia, iż łaska Boga mnie dosięgnie zawsze i wszędzie, wystarczy otwartość na Jego działanie i zgoda na to, by dać się Mu poprowadzić. A to połączone ze świadomością, iż wszelkie zewnętrzne nadzwyczajne przejawy nie mają znaczenia ani większej wartości.

Ostatnio znalazłam potwierdzenie tego u św. Teresy z Avili. Pisze ona wprost, iż zewnętrzne przejawy doświadczeń mistycznych, jakie u niej wystąpiły, a choćby same odczucia zostały jej dane ze względu na jej… duchową słabość. Patrzy z podziwem na tych, którzy nie potrzebowali takich cudowności, by wiernie i wciąż rosnąc w miłości zdążać do Pana. Przedziwna jest logika Bożego działania, ale ile w niej zrozumienia dla nas. I jakże wielka ulga, iż lewitowanie oraz bilokacja do świętości nie są koniecznie potrzebne, choć niektórzy ich doświadczają, bo potrzebują tego do swojego wewnętrznego rozwoju.

Kluczowe za to, i tego nauczył mnie Ignacy, a powtórzyli Jacek i Dominik, są wielkoduszność w przyjmowaniu Bożych natchnień i wytrwałość w ich realizacji. Matka Teresa powiedziała, iż diabeł najbardziej boi się ludzi konsekwentnych w dobru, i tego się trzymam. Pięćdziesiąt lat ciemności duchowej, przez którą przeszła, oraz to, iż choćby po śmierci ona sama i jej dzieła wciąż są obrzucane błotem, to dla mnie wystarczająca gwarancja, iż wiedziała, co mówi.

*Nawiązuję do dowcipu o tym, jak na objawienia maryjne reagują przedstawiciele poszczególnych zakonów:
OFM: Najmilsza Mateczko, czymże zasłużyłem na tak wielki zaszczyt! Bądź błogosławiona!
OP: [łypiąc podejrzliwie] Salve Regina, Mater misericoriae…
SJ: Choinka, co ja zjadłem na podwieczorek?

Idź do oryginalnego materiału