Coś było nie tak. W pierwszym odruchu sprawdziła gazetę. Przeczytała pierwszą stronę i przejrzała resztę. Żaden przyjaciel nie umarł nagle ani nie odniósł niepokojąco dużego sukcesu.
Fragment książki „Oszustwo” tłum. Justyn Hunia, Wydawnictwa Znak, Kraków 2024. Tytuł pochodzi od redakcji Więź.pl
Na parterze przy niedojedzonym śniadaniu leżał porzucony „The Morning Post”. William siedział pogrążony w zadumie, z krzesłem skierowanym w stronę okna. Na kolanach miał brązowy papierowy pakunek. Na dźwięk otwieranych drzwi się wzdrygnął. Czyż nie była po to, by oglądać go pogrążonym w smutku?
– Tu jesteście! Elizo, drogie panie! Jużem myślał, żeście mnie porzuciły…
Do jego stóp przybiegły zasapane psy. Nie spojrzał na nie ani ich nie pogłaskał.
– Ech, obawiam się, iż to zajmie co najmniej tydzień, Williamie.
– Hm?
– Strop. Tobin przysłał jednego tylko chłopaka.
– Aaa. – Kiedy sięgnęła po naczynia po jego śniadaniu, wyciągnął rękę, żeby ją powstrzymać.
– Nie trzeba. Sarah to zabierze. – Potem wstał i odszedł, sunąc w kapciach cicho niczym duch.
Coś było nie tak. W pierwszym odruchu sprawdziła gazetę. Przeczytała pierwszą stronę i przejrzała resztę. Żaden przyjaciel nie umarł nagle ani nie odniósł niepokojąco dużego sukcesu. Żadnych niezwykłych ani szczególnie przygnębiających wiadomości.
Szersze kręgi robotników miały uzyskać prawo wyborcze. Zapowiadano koniec zsyłek przestępców do kolonii karnych. Okazało się, iż Pretendent nie mówi ani słowa po francusku, chociaż prawdziwy Roger Tichborne lata dziecięce spędził we Francji.
Odłożyła wszystko z powrotem na tacę. jeżeli dobrze rozumiała, Sarah powzięła przekonanie, iż tace ze śniadaniem są teraz poniżej jej godności. A iż w miejsce Sarah nie zatrudniono żadnej służącej, więc czynność ta spadła na panią Touchet.
Odwracając się w stronę wyjścia, potknęła się o coś. Paczka. Książka – rozpakowana jedynie na tyle, by było widać tytuł: „Nowy duch czasu, przez R.H. Horne’a”. Dawno nie widziała tej publikacji, choć nie na tyle dawno, by jej nie pamiętać. Podniosła tom i rozejrzała się ukradkiem po pokoju – nie bardzo wiedziała dlaczego.
Otwierając książkę, miała nadzieję, iż się myli lub iż to może nowe wydanie. Ale był to ten sam tom krytyki literackiej i z tą samą, zamieszczoną pod koniec lapidarną niepochlebną notką poświęconą jej biednemu kuzynowi.
W dalszej części z brutalnej konieczności jednym pociągnięciem pióra uśmierciła rodziców Sarah, nie chcąc wpisywać w rubryce „zawód” słów „pucybut” i „prostytutka”
Zdie Smith
Dwadzieścia lat temu publikacja tej książki zaledwie zmąciła atmosferę pewnej proszonej kolacji i odrobinę nadpsuła następny ranek. W tamtych czasach Williama nie można było tak łatwo przygasić. Przyłożyła do siebie obie części rozdartego papieru pakowego.
Żadnego stempla pocztowego. Książka była jednak zaadresowana – wyraźnym pismem odręcznym – do człowieka, którego twórczość podsumowano w niej jako „zasadniczo nudną, a chwilami odstręczającą”.
Pani domu
Dopust boży w domu w Tunbridge: wszystko słychać, z każdego pomieszczenia, na górze i na dole. William co rano koło jedenastej wyprowadzał psy. Gdy tylko zamknęły się frontowe drzwi, pani Touchet poszła sprawdzić Sarah. Zastała ją klęczącą z dzieckiem w salonie na parterze, otoczoną walającymi się bezładnie książkami o ponadrywanych grzbietach.
Książki były układane w trzy stosy, najwyraźniej według wielkości. Pani Touchet zapytała, czy mogłaby w czymś dopomóc.
– Świetnie se radzimy, podziękować, Elizo, znaczy się świetnie bez ciebie… No i, rzecz jasna, zara będziesz miała lunch na głowie.
Lunch także spadał teraz na panią Touchet.
– Ho, ho, Claro! Patrzajże na te! To dzieła twego tatki! Ainsworth, Ainsworth, Ainsworth, Ainsworth, Ainsworth.
Przynajmniej tyle nieboraczka potrafiła przeczytać. Jej twarz promieniała dumą. Eliza nie znosiła swojej kompulsywnej potrzeby poprawiania rozmówców:
– Ależ Sarah, to są czasopisma, nie powieści. Ich miejsce jest z egzemplarzami „Bentley’s” i „Fraser’s”. To jest „Ainsworth’s Magazine”; pisało do niego wielu autorów, ale to William był jego założycielem i przez kilka lat redaktorem, znaczy się osobą, która dobiera teksty i je redaguje. Zresztą w tej chwili William redaguje „Bentley’s”, choć jak długo jesz…
– Redaktorem! Claro, redaktor to jakby dyrektor. Nikt nie stoi wyżej od redaktora! – Klęcząc obok siebie, wyglądały jak siostry.
Mała Clara sięgnęła po pięćdziesiąty numer magazynu „Fraser’s” z lipca ’34, który wypadł jej z ręki i otworzył się na imponującym portrecie Williama jako młodego dandysa.
– Ooo, spójrz tylko na niego! I na cały ten opis pod spodem! Patrzaj tylko!
Matka z córką skierowały wzrok na tekst. Zapadła nieunikniona cisza. Pani Touchet westchnęła, zrobiła krok do przodu i przeczytała im obu na głos samochwalczą notkę. Sarah słuchała uważnie, a kiedy pani Touchet skończyła czytać, z satysfakcją klasnęła w dłonie.
– Ha! I pewnikiem mu to mocno schlebiało! – powiedziała protekcjonalnym tonem, jakby sama to napisała. – Bystra z ciebie dziewczynka, Claro Rose. Pomyśleć, żeś sama z siebie znalazła zdjęcie swego tatusia, i to tak urodnego jak wtenczas, i te wszystkie dobre rzeczy, co to o nim gadano! Trafiło się ślepej kurze ziarno!
Ale pani Touchet była pewna, iż w wielu leżących przed nią czasopismach można znaleźć coś podobnego. Nie sposób było zarzucić Williamowi, iż grzeszy skromnością.
– Wystaw se, żeś napisała albo o tobie napisano takie krocie słów, iż podłoga zapada się pod ich ciężarem! Ha! Ha!
– Sarah, czy wolno mi cię o coś zapytać?
– Naturalnie, co tylko ci w duszy gra. – Spokojnie, niczym sama królowa, trzymała na kolanach pękate drobne palce.
– Otóż dzisiaj rano przyszła jakaś paczka…
– A i owszem.
– Nie widziałaś wypadkiem, kto ją przyniósł?
– Na progu leżała. To żem ją podniosła i naturalnie mu dałam, inakszej być nie mogło.
Nie wiedzieć czemu, Sarah doszła do przekonania, iż „naturalnie” znamionuje dystyngowanego mówcę.
– W takim razie chciałabym cię prosić, Sarah, abyś uwiadamiała mnie o nadejściu poczty wszelakiej – listów, książek czy paczek do domu nadchodzących – nim ją Williamowi dostarczysz.
– Mam rozumieć, co to on sam takie ma życzenie?
Eliza zarumieniła się, bardziej z wściekłości niż zawstydzenia. Sarah poszła za ciosem:
– Bo by mi się w głowie nie pomieściło, coby gospodyni i pani domu miały między sobą jakie tajemnice, o których panu nic nie wiadomo – oznajmiła solennie.
– To nie wydaje się przystojne ni naturalne. I o ile pomnę, kiedyśmy najpierwej zmieniali miejsce zamieszkania, toś sugerowała, coby ten wielgi obraz za młodu go ukazujący – tyś to przecie, nikt inny, powiedziała, co nie należy go na powrót wieszać, bo William, w latach będąc, nie darzy już go upodobaniem, a ledwo ten zaszedł po raz pierwszy, uderzył w krzyk: „Gdzie się podział mój stary Maclise!” – mając na myśli swój portret, bo namalował go był niejaki Maclise – i ma się rozumieć kontent to on nie był, bo, jak się okazuje, powziął do tego portretu szczególne upodobanie, więc za przeproszeniem, pani Touchet, naturalnie zapytałabym go o jego własne zdanie w kwestii poczty.
– Naturalnie.
Wychodząc, Eliza przeszła pod bystrym okiem starego portretu pędzla Maclise’a. Oko jak żywe, baki jak żywe, loki jak żywe – wszystko wiernie oddawało wygląd modela w chwili pozowania. Urodziwy jak kobieta, z rumianymi policzkami niczym u oseska. To także był William.[…]
Tajemnica bólu
Przez całą jesień pani Touchet miała baczne oko na pocztę. William jednak już nigdy nie wspomniał o tamtej paczce, a później nie nadeszła żadna podobna przesyłka. Z końcem listopada Eliza zdążyła zupełnie o niej zapomnieć. Zajmowały ją sprawy większej wagi.
- Barbara Józefik
- Katarzyna Sroczyńska
Gender w gabinecie
Dom w Tunbridge Wells okazał się niewypałem: ogród był mały i zacieniony, a ze swojego biurka William słyszał przejeżdżające pociągi. Wiosną planowali kolejną przeprowadzkę. Ale to, co dla Williama było ledwie kwestią wypowiedzenia na głos jednego zdania, dla jego kuzynki oznaczało wiele miesięcy planowania i organizacji.
W nocy dręczył ją sen o kufrach, w którym w kółko przypominała woźnicom o tępych obliczach, iż owe kufry, te same, co w zeszłym roku, są pełne. Wszyscy działali jej na nerwy. Wyprowadzała ją z równowagi Sarah, dziecko, psy, a choćby „Do wszystkich zainteresowanych” w miejscowym urzędzie stanu cywilnego:
Moje uprzednie pismo niewłaściwie zostało zrozumiane. W tym razie wyraźnym życzeniem jest, aby ślub, jakkolwiek kościelny, zawartym został na mocy zezwolenia prywatnego, bez ogłoszenia zapowiedzi.
Zezwolenie na zawarcie małżeństwa przyszło w lutym. Pan młody był zbyt zajęty, by wypełniać papierki. Porzuciwszy niedawno temat buntu w Manchesterze – „na jakiś czas” – zaczął pisać powieść „po części rozgrywającą się na Jamajce”, wyspie, na której nigdy nie postawił stopy. („Owszem, wszak, Elizo, nigdym też nie żył w epoce restauracji Stuartów, nie parał się rozbójnictwem anim nie spotkał Guya Fawkesa”).
Panna młoda nie była w stanie zaznaczyć na papierze niczego poza krzyżykiem. Obowiązek podania szczegółowych wiadomości przypadł pani Touchet. Po zapisaniu podstawowych faktów poczuła zawrót głowy:
Sarah Wells, lat 26, ze Stepney; panna, pokojówka.
William Harrison Ainsworth, lat 63, z Manchesteru; wdowiec.
Może i pokojówka, owszem, ale nie panna! W dalszej części zezwolenia z brutalnej konieczności jednym pociągnięciem pióra uśmierciła rodziców Sarah, nie chcąc wpisywać w rubryce „zawód” słów „pucybut” i „prostytutka”. Ponieważ nigdzie od niej tego nie wymagano, nie wspomniała o żadnym dziecku. W przeciwieństwie do tych wstydliwych przemilczeń poczuła przyjemny przypływ melancholii, wpisując dane osobowe czcigodnego i poczciwego Thomasa Ainswortha, radcy prawnego z Manchesteru, dawno zmarłego, i jego uroczej, acz tępawej żony Ann, także nieżyjącej.
Przez niemal trzy lata była w związku małżeńskim z ich bratankiem. Ci zacni ludzie wspaniałomyślnie pojawili się na jej ślubie, chrzcinach jej syna oraz wspólnym pogrzebie jej małej rodziny, zdziesiątkowanej przez szkarlatynę w ciągu pięciu dni.
Przypomniała sobie Ann na stypie, jej życzliwe, podobne do jeża oblicze w obramowaniu obfitej czarnej krepy, próbującą przynieść pociechę:
– Ból to tajemnica. Nikt nie wie, dlaczego na nas spada! Zostaje nam jeno przyjąć go na swoje barki.
– Ale ja wiem dlaczego.
– Och, biedna Elizo! Chyba nie wyobrażasz sobie, iż z tej tragedii można wyłuskać jakiś sens! To tajemnica, nic więcej.
– Bynajmniej. To kara.
W przekonaniu Elizy mglista i chaotyczna wizja ostatecznej rzeczywistości, jakiej hołdowała Anna, była nieuniknioną konsekwencją wychowania w niewłaściwym Kościele, bycia jedynym dzieckiem unitariańskiego pastora.
Połeć boczku
Pewnego zimnego marcowego popołudnia Eliza usiadła w ławce obok trzech będących w średnim wieku córek Williama, a w tym czasie czwarta, najmłodsza, wierciła się jej na rękach. Przed nią siedział nieszczęsny brat Williama, Gilbert, wydając dziwne ryki i nerwowo potrząsając głową. Gdyby ryki lub potrząsanie głową stały się zbyt intensywne, polecono jej położyć rękę na jego ramieniu i wyprowadzić go na zewnątrz.
Grono uczestników ceremonii dopełniali państwo młodzi i pastor. Christ Church, Kościół Chrystusa. Wprawdzie liczył raptem kilkanaście lat, ale jego fasada przypominała średniowieczny włoski klasztor, tył zaś – plebanię z czasów Wilhelma Zdobywcy.
Jedyne prawdziwe rzymskokatolickie słońce sączyło się przez ponure wąskie protestanckie okna, co mimo wszystko przydawało wnętrzu aury świętości. Próbowała zatracić się w tym świetle, przenieść myślami do radośniejszej ceremonii, jaka odbyła się pewnego deszczowego lipcowego dnia przed ponad dziesięcioma laty.
Niewielkie miasteczko Dunmow. Gdy nagle ustał deszcz, który za chwilę zepsułby całą uroczystość, słońce przedarło się przez chmury i skąpało w maślanym świetle dwie pary wystrojone na wiejskie wesele. Jedną, piękną i młodą, pochodzącą z miasteczka; drugą, w średnim wieku, urodziwą − byli to starzy przyjaciele Williama z Niemiec.
Weselny pochód, z całą czwórką niesioną w trzymanych wysoko w górze wiklinowych fotelach i kroczącymi za nią mieszkańcami miasteczka – kobietami z kwiatami we włosach i mężczyznami w odświętnych strojach – dotarł do ratusza w Dunmow, udekorowanego girlandami maków i krwawnicy pospolitej.
Jedyne prawdziwe rzymskokatolickie słońce sączyło się przez ponure wąskie protestanckie okna, co mimo wszystko przydawało wnętrzu aury świętości. Próbowała zatracić się w tym świetle, przenieść myślami do radośniejszej ceremonii
Zadie Smith
Wtedy to William zasiadł na tronie na podwyższeniu i wygłosił rozwlekłą mowę, nieledwie jak pastor, chociaż w pamięci Elizy zachowała się myśl, iż orację tę z litości dla słuchaczy dałoby się było radykalnie skrócić:
„Zebraliśmy się tu w dniu dzisiejszym, ażeby wskrzesić wielowiekową tradycję tego miejsca, a mianowicie konkurs na «połeć z Dunmow»” – radosne okrzyki tłumu, wzniesione w górę ręce wymachujące bukietami kwiatów – „obyczaj, który choć tak zamierzchły, iż spotykany już jest na kartach Chaucera, nie był tu obchodzony od ostatnich stu lat, podobnież bowiem jak wiele innych tradycji naszej zubożałej wyspy przegrał z nieubłaganym «postępem» maszyny” – niemrawe buczenie – „a który z niekłamaną euforią ocalam od zapomnienia i kultywuję, czemu niech przyświadczy dowodnie powieść mego autorstwa Połeć boczku, albo zwyczaj z Dunmow, obyczaj, przez którego wziętość, jak śmiem twierdzić, zostałem tu w dniu dzisiejszym zaproszony!”.
Zakłopotanie obywateli miasteczka, entuzjastyczne skinienie burmistrza…
Para, która udowodniła przed „równymi sobie jurorami”, iż w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy pozostawała w zgodnym pożyciu małżeńskim i ustrzegła się choćby jednej słownej utarczki, miała otrzymać w nagrodę połeć boczku. W skład sądu konkursowego wchodzili pani Touchet, burmistrz i William. Śmiechu było co niemiara, aż w końcu William – z natury niezdolny do sprawienia zawodu komukolwiek – przyznał połeć mięsa obu szczęśliwym parom. A ponieważ wszystkiemu przyglądało się kilku londyńskich reporterów, William był wniebowzięty. Następnie wszyscy zgromadzeni pospiesznie wylegli na słońce, by wziąć udział w pochodzie.
Swego czasu nieznany autor ułożył melodię do następującego
wiersza ze wspomnianej powieści Williama:
Przysiąc raczcie jak na spowiedzi najświętszej,
Żeście nie uchybili roty małżeńskiej;
Ani odkąd żeście mężem i żoną
Ni to scysją, ni to waśnią rozognioną,
Ani w inny sposób przy stole bądź też w łożu
Słowem ni czynem nie zadali sobie bobu:
I iż odkąd żeście ze sobą po słowie,
Stan wolny nijak wam we głowie:
I żeście przez ciąg roku i dnia jednego
Nie wyrzekli na swój los ni słowa złego.
Utwory poetyckie Williama były największym atutem jego pisarstwa.
Trasa pochodu kończyła się na usianym stokrotkami polu, gdzie – wedle obyczaju – pary przyklękiwały na kamieniach i odbierały należne im porcje boczku. Nastąpiła huczna zabawa. Aż nazbyt huczna: w pociągu powrotnym do Londynu Eliza udawała, iż śpi, aby ukryć skutki nadmiernego spożycia cydru. A od tamtej pory ów absurdalny zwyczaj obchodzono rokrocznie, a przynajmniej tak słyszała, bo nigdy tam nie wrócili. Jedyną siłą porównywalną z wybuchami entuzjazmu Ainswortha była prędkość, z jaką ów entuzjazm opadał. Jakże wszak szczęśliwy wydawał się tamtego dnia w porównaniu z dzisiejszym!
William i Sarah podążyli nawą. „Suknia matki!”, szepnęła Fanny, najstarsza i najpoważniejsza z córek, do praktycznie usposobionej Emily i mimozowatej Anne-Blanche, która zaniosła się cichym łkaniem.
Po śmierci ich matki jednym z pierwszych obowiązków pani Touchet – kiedy wprowadziła się na stałe do domu Ainsworthów – było staranne zapakowanie wszystkich sukienek pani Ainsworth w bibułkę, aby któregoś dnia mogły je nosić jej córki.
Kiedy kobieta umiera tak młodo – w wieku zaledwie trzydziestu trzech lat – jej suknie dobrze się zachowają. Po drobnych przeróbkach wciąż będą modne trzydzieści lat później. Ale nikt nigdy nie nosił ich tak jak Frances. Pierwsza pani Ainsworth była szczupła i jasnowłosa. Elegancka. W tamtej sukience. We wszystkich sukienkach.
I dopiero myśl o tej oryginalnej, wspaniałej, dawno zmarłej kobiecie – której nigdy nie było dane otrzymać w nagrodę połcia boczku – zdołała wywołać u Elizy łzy stosowne do okazji.