DOM BOŻY W BUDOWIE (GDZIEŚ POD GDAŃSKIEM): KOGO DIABLI NADALI, A ANIELI ZESŁALI

polskawolna.pl 2 godzin temu
Figura Chrystusa przed wejściem do Oratorium to wyjątkowy dar zaprzyjaźnionego małżeństwa z Bydgoszczy ale nie mniej cenne dla nas jest dzielenie się przez tę parę bogatą wiedzą na temat organizowania i późniejszego utrzymania miejsca tradycyjnych Mszy św.

W inauguracyjnym odcinku naszego cyklu, opublikowanym w listopadzie ubiegłego roku (patrz: „DOM BOŻY W BUDOWIE (GDZIEŚ POD GDAŃSKIEM”) przedstawiliśmy motywy decyzji o budowie Oratorium rzymskokatolickiego oraz zakres prac wykonanych w pierwszym półroczu. Teraz pora na ujawnienie najtrudniejszych momentów tej inwestycji i pokazanie w jakim stanie znajduje się obecnie, na trzy miesiące przed jej planowanym zakończeniem.

Zacznijmy od tytułowych diabłów, gdyż ich działanie mogło zniszczyć ideę budowy Oratorium rzymskokatolickiego już na jej samym początku. Zarówno niżej podpisany, jak i – anonimowy, póki co – Majster zdawaliśmy sobie doskonale sprawę z naszych ograniczeń w samodzielnym realizowaniu ambitnego planu. Odpowiednio 72 i 70 rok na karku (teraz o jeden więcej) „wzmocnione” adekwatnym do wieku stanem zdrowia praktycznie wykluczały np. kopanie rowów pod fundamenty, przewożenie taczką betonu do ich wylewania itp. czynności. Stąd jasny podział zadań: ja zajmuję się finansowaniem i organizowaniem budowy od strony zewnętrznej (transport materiałów we własnym zakresie lub ich dostawy przez wyspecjalizowane firmy), Majster dobiera i nadzoruje pracę wynajętych do konkretnych zadań ludzi w oparciu o wiedzę na temat ich umiejętności oraz świadomość, iż mają wolny czas, a groszem – mówiąc potocznie – nie śmierdzą. Stawka 200 zł „na rękę” za 8-godzinną dniówkę może i z nóg nie zwala ale jestem przekonany, iż co najmniej połowa pracujących Polaków chciałaby wynagrodzenia w takiej wysokości.

Przez pierwsze kilka majowych dni kooperacja Majstra z wynajętymi robotnikami przebiegała niemal wzorcowo. Niestety, nie uwzględniłem faktu, iż mój towarzysz w budowlanym dziele od ponad trzydziestu lat żyje samotnie i najzwyczajniej łaknie towarzystwa ludzi. Zwłaszcza w relacji szef – podwładny, pozwalającej z jednej strony wykazać swoje kompetencje i wynikające stąd prawo do wymagania dobrej roboty, z drugiej zaś – udowodnić, iż ludzki z niego człowiek i potrafi odpłacić za tę robotę nie tylko uzgodnioną stawką.

Nie wiedział, iż trafił na bezwzględnych cwaniaków. Zaczęło się niewinnie: „Szefie, skocz po papierosy”. Więc Majster siadał na skuter i jechał do najbliższego sklepu. Potem padła propozycja ze strony robotnika, aby zatrudnić jego partnerkę. Posprząta dom i otoczenie, a dodatkowo przygotuje posiłek dla szefa oraz – to tylko w domyśle – swojego partnera i siebie. Dniówka sprzątaczko-kucharki też wydawała się atrakcyjna – 100 zł plus produkty, które trzeba wrzucić do garnka. Majster nie oponował, choć należy do niejadków, a na karmę dla swojego psa i trzech kotów wydaje więcej niż na siebie. Gdy po kilku dniach do zamawianych papierosów „podwładny” zaordynował u Majstra jeszcze piwo dla siebie i partnerki uznałem, iż muszę zareagować. Propozycja była nad wyraz polubowna; zafunduję parze po piwie za każdy dzień pracy ale z jego konsumpcją wyłącznie w weekend i tylko u siebie, w wiosce oddalonej o trzy kilometry.

Niestety, z powodu kilkunastodniowej nieobecności nie byłem w stanie sprawdzić, jak przebiegała realizacja tego wariantu. A przebiegała fatalnie. Tak fatalnie, iż gdy wróciłem Majster oświadczył o definitywnym zerwaniu kontaktu z imprezowym duetem. Dodatkowo zapewnił, iż od tego momentu żadnej patologii na teren budowy Oratorium już nie wpuści. Będzie opierać się tylko na sprawdzonych, poleconych fachowcach. I, jakby dla podkreślenia determinacji w realizowaniu tego zamiaru, zobowiązał się do – uwaga! – opłacania osób, których pomoc uzna za niezbędną. Tę deklarację przyjąłem wprawdzie z dystansem (mając świadomość nieuchronności sięgania po wykonawców prac bardziej skomplikowanych i kosztowniejszych) ale bardziej liczyło się odparcie pierwszego, iście diabelskiego desantu mającego rozwalić nasze przedsięwzięcie od środka i to już w jego początkowym etapie.

Gorzej, iż nie był to desant jedyny i – jak przypuszczam – nie ostatni. Gdy przyszła kolej na wykonanie zbrojenia, a następnie zalanie betonem trzymetrowych filarów i tzw. wieńca stało się oczywiste, iż temu zadaniu Majster nie podoła choćby z moją pomocą. Polecono nam firmę prowadzoną przez Ukraińca jako kompetentną, solidną także terminowo i relatywnie tanią. Po kontakcie telefonicznym szef zjawił się na budowie w towarzystwie dwóch pracowników, też Ukraińców. Wymierzył laserowo – a jakże! – zakres roboty, po czym podał swoją ofertę: wykonanie szalunków, wiązanie zbrojenia i zalanie betonem ośmiu filarów o wysokości 3 m oraz wieńca o łącznej długości 24 m zajmie tydzień. Cena? 11 tys. zł, oczywiście bez kosztów materiałów, na które składają się deski szalunkowe, pręty, strzemiona i sam beton. Wprawdzie Majster wiedział o mojej deklaracji, iż za tak poważną pracę zapłacę tylko ja ale dał znak, abym odmówił. Uczyniłem to z ulgą, choć bez przekonania o słuszności swojej decyzji, zwłaszcza w kontekście realnego ryzyka wstrzymania inwestycji na długie tygodnie.

Wydaje mi się, iż w tym momencie nastąpił punkt zwrotny naszej inwestycji. Jakby po dwóch diabelskich desantach w sukurs przybyli nam Aniołowie. Majster stwierdził bowiem stanowczo, iż ten – jakże najważniejszy – etap budowy wykona sam i tylko za cenę zakupu niezbędnych materiałów oraz wynajmu betoniarki z wibratorem. Wiązanie zbrojenia zajęło mu prawie dwa tygodnie tygodnie, natomiast zalanie betonem filarów oraz wieńca tylko jeden dzień. Ta druga czynność okazała się najbardziej stresogenna i ryzykowna. Trzeba było bowiem wypełnić i zagęścić (przy pomocy wspomnianego wibratora) szalunki czterema metrami sześciennymi betonu zanim tenże bezpowrotnie i nieodwołalnie zastygnie i stwardnieje na kamień.

Udało się, chociaż tak sponiewieranego fizycznie Majstra nie widziałem nigdy dotąd. A „bilans zamknięcia”? Betoniarka z zawartością oraz szalunki, pręty i strzemiona kosztowały łącznie nieco ponad 2 tys. zł. Gdybyśmy skorzystali z usług Ukraińców, wówczas zapłaciłbym ponad 13 tys. zł. Przy okazji – to jest realny efekt rządów POPiS-owej żydokomuny, która wypchnęła z Polski setki tysięcy najbardziej zdolnych fachowców, nie godzących się na iście niewolnicze zarobki, po czym wypełniała powstałą lukę głównie osobami zawodowo wprawdzie kompetentnymi ale zbyt wiekowymi na emigrację, emerytami. rodzimymi trutniami o dwóch lewych rękach, a w ostatnim czasie Ukraińcami, którym najlepiej wychodzi iście zachodnia wycena swoich usług, choć często na stepowym poziomie.

Gdy betonowe wypełnienie filarów i wieńca związało na dobre przyszło poważne kolejne wyzwanie; wykonanie oraz montaż konstrukcji dachowej. Majster pozostał nieugięty we wcześniejszym postanowieniu – żadnych robotników do pomocy, ani poleconych firm. Mnie nie pozostało zatem nic innego jak zakupić i przywieźć kilkadziesiąt metrów kątownika oraz prętów. Ich pocięcie i pospawanie zajęło wszechstronnemu gospodarzowi dwa tygodnie ale efekt okazał się imponujący; osiem dźwigarów o długości 7 m każdy już na pierwszy rzut oka wzbudzało przekonanie, iż dach będzie oparty na solidnej konstrukcji.

Niestety, każdy dźwigar ważył około 150 kg. Do wywindowania tak ciężkiego i gabarytowo nieporęcznego elementu na wysokość ponad trzech metrów potrzebna byłaby co najmniej czteroosobowa ekipa. Tymczasem my byliśmy zdani na własne, w dodatku emeryckie i tylko dwuosobowe siły. Od czego jednak praktyczne wdrożenie hasła „Polak potrafi!” tak usilnie wyśmiewanego przez „miłościwie” panujących w III/IV RP pasożytów i ich medialne narzędzia. Majster użył narzędzia bardziej użytecznego, czyli swojego Ursusa 360 3P wyposażonego w ładowacz czołowy TUR, również polskiej produkcji. Uzupełniony o paletę przymocowaną do łyżki pozwalał wypróbować wariant z podniesieniem dźwigara i jego wstępnym ułożeniem na wieńcu przy wykorzystaniu siły hydrauliki.

Operacja była dosyć skomplikowana. Sporo trudności sprawiało samo ułożenie dźwigara na palecie z zachowaniem jego równowagi niezbędnej do bezpiecznego pokonania ponad stu metrów po wyboistym gruncie (od miejsca montażu do Oratorium), a następnie podniesienia 7-metrowej konstrukcji na wysokość ponad trzech metrów i jej przesunięcia w sposób umożliwiający bezpieczne oparcie na wieńcu. Powtórzony ośmiokrotnie manewr przebiegł bez jakichkolwiek zakłóceń i można było przystąpić do montażu dźwigarów na wieńcu.

Chyba Aniołowie zadziałali po raz drugi, bowiem podbudowany iście herkulesowymi wyczynami Majstra postanowiłem też wyjść poza swoją dotychczasową rolę inwestora, zaopatrzeniowca i kierowcy oraz pomagiera od przypadku do przypadku.

Na pierwszy ogień poszła instalacja elektryczna. Gdy najtańsza z rynkowych ofert w tej branży zatrzymała się na granicy 4 tys. zł (oczywiście bez przewodów, rozdzielnic, kontaktów, wyłączników i opraw oświetleniowych) uznałem, iż czas najwyższy aby zweryfikować swoje kwalifikacje technika i inżyniera elektronika, jakkolwiek nie stricte elektryczne to jednak zbliżone. Doprowadzenie instalacji trójfazowej oraz jej późniejszy rozdział na dwa obwody z kontaktami i jeden oświetleniowy zajęło mi wprawdzie cztery dni ale ten etap budowy zamknął się kwotą ledwie 1200 zł w materiałach, którą i tak musiałbym zapłacić przy zatrudnieniu fachowca. A zaoszczędzone tym sposobem 4 tys. zł to pokaźna zaliczka na poczet dalszych przewidywanych bądź jeszcze nie rozpoznanych wydatków.

Znacznie większym wyzwaniem niż elektryka okazała się stolarka. W najśmielszych planach nie przewidywałem przyłożenia ręki do tego fachu, pamiętając choćby o swoich, mało udanych próbach operowania piłą, heblem i dłutem. Już w pierwszej klasie gdańskiego Technikum Łączności (lata 1966 – 1971) mimo elektronicznej specjalizacji musieliśmy pomyślnie – za cenę pożegnania ze szkołą – zaliczyć zajęcia ze spawalnictwa, ślusarstwa, stolarstwa i obsługi obrabiarek. Do dzisiaj pamiętam końcowe zadanie stolarskie: „Zapiłowanie czopów na jaskółczy ogon”. Ciężko mi szło, więc wybrałem drogę na skróty. Instruktor zawodu, dorabiający na emeryturze stolarz, wziął moje „dzieło” do rąk i zdemontował połączenie. Z jaskółczych ogonów posypały się wióry, wypełniające stolarskie niedoróbki. A ty Jezierski, co – zapytał ze śpiewnym, kresowym akcentem – drewno trocinami by zastąpił? Skończyło się na poprawce, szczęśliwie zdanej.

Mimo tak smutnych doświadczeń postanowiłem podjąć stolarską próbę jeszcze raz. Nie wyobrażam sobie Oratorium bez ławek umożliwiających wiernym – zwłaszcza starszym lub ze schorzeniami nóg – klęczenie i wstawanie z klęczek, która to pozycja obowiązuje przez większość czasu tradycyjnej Mszy św. Niestety, branża mebli sakralnych w naszym kraju to specyficzny interes. Pomijam tu np. konfesjonały w cenie 120 tys. zł za egzemplarz, gdyż jeżeli poprzestaniemy na skromnym klęczniku z kratką, wystarczającym dla spowiedzi w wydzielonym pomieszczeniu wówczas kupimy go za kwotę choćby stokrotnie niższą. Z ławkami takiego wyboru nie ma. Uznałem, iż na początku wystarczą cztery, każda o długości nieco ponad 2 m. Wybór ofert o zawrót głowy nie przyprawiał, co widocznie znalazło odbicie w cenach; od 5 do 7 tys. zł za… jedną.

Zaryzykowałem zatem i postanowiłem wykonać je własnoręcznie, licząc po cichu na wsparcie św. Józefa, jakby nie patrzeć – cieśli. Za cenę niespełna 5 tys. zł kupiłem płyty sklejkowe, okucia, wkręty i inne akcesoria w liczbie pozwalającej na wykonanie nie jednej ale wszystkich czterech ławek. Ba, wystarczyło jeszcze materiału do zrobienia dwóch klęczników komunijnych zwanych balaskami. Końcowy efekt pod względem estetycznym wprawdzie z nóg nie zwala (a o ile już to na pewno nie z zachwytu) ale ręczę, iż solidnością wykonania i podstawowymi cechami użytkowymi nie ustępuje wyrobom wielokrotnie droższym.

Co ważne, znaczące oszczędności poczynione przez „desperację” Majstra i niżej podpisanego w unikaniu nieracjonalnych kosztów pozwalają poważnie myśleć już nie o własnoręcznym, cokolwiek siermiężnym wykonaniu ale o zakupie dalszego wyposażenia dla części sakralnej Oratorium, czyli prezbiterium i zakrystii.

Z należytą ostrożnością – aby wbrew naszym intencjom nie zaszkodzić dobrym słowem – musimy także wspomnieć o wielu, póki co, anonimowych osobach, zesłanych nam przez Aniołów do pomocy w tak bezprecedensowym dziele jakim jest budowa Oratorium rzymskokatolickiego od podstaw i z wykorzystaniem skromnych środków finansowych jednej rodziny. Szczególnie cenimy sobie wsparcie małżeństwa z Bydgoszczy, dzielącego się swoją wiedzą na temat praktycznego organizowania i późniejszego utrzymania Oratorium z dodatkowym. materialnym darem w postaci pokaźnej figury Chrystusa, która będzie witała wiernych udających się na Msze św.

Już teraz, w trakcie budowy, gdy jeszcze można uniknąć wielu kosztownych – a przy tym przeczących wymaganiom Świętej Tradycji – błędów, wielce cenimy sobie rady i uwagi paru osób o wieloletnim doświadczeniu tradycjonalistycznym wyniesionym z pobytu w krajach Europy zachodniej, także w bezpośrednim otoczeniu duchownych. To ważne, gdyż tam posoborowa synagoga Szatana ruszyła z kopyta, powodując szybki i jednoznaczny podział kapłanów na sprzedajnych modernistów oraz tych, którzy pozostali wierni Kościołowi Chrystusowemu. Dzięki temu zachowana został w niezmienionej, bezkompromisowej formie nie tylko liturgia Mszy św. ale także sposób formowania oraz święcenia księży,a później biskupów Tradycji. W Polsce zastosowano wariant znany jako „powolne gotowanie żaby” przyzwyczajanej do stopniowego wzrostu temperatury aż do śmiertelnego końca. Symptomatyczne, iż jako katolicki kraj nie możemy pochwalić się ani jednym kardynałem czy choćby biskupem, który w sposób jednoznaczny sprzeciwił się postanowieniom żydomasońskiego II Soboru Watykańskiego, natomiast zostaliśmy „wyróżnieni” Karolem „Santo Subito” Wojtyłą o niezaprzeczalnych zasługach w dziele tworzenia neo-Kościoła.

Wielu Czytelników dopytuje nas o dokładne miejsce i termin uruchomienia Oratorium. Na pierwsze pytanie jeszcze nie odpowiem, gdyż jestem to winny Majstrowi na którego posiadłości realizujemy inwestycję. Odpowiadając na pytania drugie; jesteśmy żywotnie zainteresowani, aby dokonało się to dokładnie 3 maja br., w święto Najświętszej Marii Panny, niespełna rok po wbiciu pierwszej łopaty pod fundamenty. Co ważne, chcemy aby właśnie Matka Boża jako Królowa Polski została patronką naszego Oratorium.

I jeszcze kwestie finansowe… Mówiąc krótko; także dzięki wspomnianym wyżej oszczędnościom nasz obecny i planowany budżet nie tylko pozwala na bezproblemowe, terminowe zamykanie kolejnych etapów budowy ale także stwarza nadzieję na „bonusy” w postaci zakupów też wspomnianego, dodatkowego wyposażenia. Ewentualne wsparcie dalszego rozwoju Oratorium pozostawiam do indywidualnej decyzji wiernych już po rozpoczęciu jego funkcjonowania.

Oby tylko Aniołowie przez cały czas mieli nas w swojej opiece.

Tekst i zdjęcia:
Henryk Jezierski
(27.02.2025)

P.S.
Kontakt: +48 601 611 727 (najlepiej SMS) oraz henryk.jezierski@polskawolna.pl

Idź do oryginalnego materiału