Twórcy ofiarowali nam swój portret Chopina. Powstała opowieść o artyście, którego największą miłością była muzyka.
„Chopin, Chopin!” Michała Kwiecińskiego to nie jest – na szczęście – film biograficzny, kolejny przekartkowany życiorys wielkiego Polaka. To zrealizowana z rozmachem opowieść o cierpiącym geniuszu, zwykłym – niezwykłym człowieku i nieokiełznanym artyście, którego największą miłością jest muzyka. Tak naprawdę tylko poprzez muzykę potrafi on kochać ludzi, tylko dzięki niej w ogóle istnieje.
Film nie zajmuje się nutami, słyszymy jedynie krótkie fragmenty utworów, a jednak atmosfera obrazu powoduje, iż ta ledwo zasygnalizowana muzyka Chopina ożywia wyobraźnię widza, towarzyszącego zmaganiom Fryderyka z samym sobą.
Ze świadomością umierania
Jak pokazać postać genialnego artysty, nie popadając w narodowy patos, nie odbrązawiając bohatera w sposób nachalny i efekciarski, nie banalizując go i unikając apologii? Kwiecińskiemu udało się tych pułapek uniknąć. Jego Chopin to człowiek o ogromnym temperamencie, czuły, szalony.
To jednocześnie postać tragiczna. Tworzył swoje najwybitniejsze utwory ze świadomością powolnego umierania. Chciał żyć, gotów był choćby poddać się „zabiegom leczniczym” szarlatańskich znachorów, ale śmiertelna choroba przypominała o sobie brutalnie: gruźliczy kaszel, plucie krwią, osłabienie, wycieńczenie.
WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Był perfekcjonistą, starał się tworzyć utwory nowatorskie. Jego przyjaciel Franciszek Liszt przestrzegał, iż niektóre jego kompozycje mogą zostać docenione dopiero za sto lat, a przecież trzeba żyć tu i teraz. Mówił Liszt: „Dziś powiedzą ci, iż to w ogóle nie jest muzyka. Bez tematów, bez formy, błądzenie chorego umysłu po klawiaturze. Wszyscy odwrócą się od ciebie”. Trzeba zatem komponować walce, żeby móc je potem zagrać na salonach paryskich, ale Fryderyk nie pozwalał sobie na taryfę ulgową, dlatego również te „lżejsze” utwory okazują się arcydziełami.
Chopin w filmie to artysta przeżywający męki twórcze. Tak też było w rzeczywistości. Tworzył jakby w dwóch etapach, pisała o tym Georges Sand. Najpierw siadał przy fortepianie i zapisywał to, co z improwizacji się zrodziło. Wszystko w stanie twórczego uniesienia. A potem długie tygodnie czy choćby miesiące szukał rozwiązań i w końcu nadawał utworowi ostateczną formę.
Profesor Mieczysław Tomaszewski, wybitny chopinolog, podkreślał, iż ten drugi etap był dla kompozytora niekiedy prawdziwą drogą przez mękę. Sama ilość zachowanych stron rękopisu i skreśleń w czasie komponowania na przykład sonaty g-moll świadczy o trudzie, z jakim szukał wyobrażonego przez siebie kształtu.
Jednocześnie starał się żyć z ludźmi, być duszą towarzystwa, czasami wbrew sobie. Taki jest Chopin w ujęciu reżysera Kwiecińskiego i aktora Eryka Kulma.
Widziałem Chopina
Premiera filmu zbiegła się nieprzypadkowo z XIX Konkursem Chopinowskim w Warszawie. Raz na pięć lat zatrzymuje się czas w moim życiu. Słucham wtedy całymi dniami Chopina, patrzę na młodych ludzi z całego świata, przede wszystkim z Azji, którzy żyją muzyką polskiego geniusza. W tym roku szukałem wśród nich kogoś, kto przypomina mi postać zgodną z opisami biografów, i zgodną z wizją filmową, tak wspaniale wykreowaną przez Eryka Kulma, a może zgodną tylko z moimi wyobrażeniami.
W czwartym dniu konkursu byłem w Filharmonii. Odbywały się przesłuchania w pierwszym etapie. Wtedy wystąpił on, Vincent Ong z Malezji. Widziałem go na żywo, siedziałem blisko sceny, fortepian marki Kawai miałem niemal na wyciągnięcie ręki. Na scenie pojawia się niski, młody człowiek przypominający trochę Glenna Goulda.
Wydawało mi się nawet, iż coś sobie podśpiewuje pod nosem. Wychodzi na scenę, krótki ukłon i bez zbędnych gestów natychmiastowe uderzenie w klawiaturę. Skupiony, nieepatujący słuchacza „artystycznymi” minami, a jednocześnie w sposób mistyczny wręcz przyciągający do siebie, do swojej modernistycznej wizji Chopina. Porwał mnie swoją grą całkowicie.
Vincent Ong, koncert finałowy, Konkurs Chopinowski 2025
Drugi etap oglądałem już w domu na ekranie telewizyjnym, znowu niesamowite poruszenie. Potem przyszedł trzeci etap i to samo wrażenie. Wreszcie finał i koncert e-moll. Tego nie da się dookreślić – dlaczego jeden pianista zachwyca i porusza, a inny (zapewne też świetny, a może choćby czasami formalnie lepszy), pozostawia nas obojętnymi.
Słuchając Onga, widziałem Eryka Kulma z filmu Kwiecińskiego. Vincent nie mógł wygrać tego konkursu, zbyt jest kontrowersyjny, zbyt dzieli, jak każdy niejednoznaczny artysta. Chopin w ujęciu Kulma jest właśnie taki: prowokujący, bardzo ziemski, „jazzowy”, nie unosi się w przestworza, trochę introwertyczny, pokazuje publicznie spokój, który przecież jest pozorny, wiemy przecież, iż w samotności ogarnia go czasami szał, żeby nie powiedzieć obłęd twórczy, i dzięki tej niejednoznaczności doprowadza słuchaczy do wzruszeń ogromnych, do uniesień ekstatycznych.
Wrażliwość, czyli poetyckość, była cechą konstytutywną romantyzmu. Chopin Kulma ma siłę wewnętrzną, bo jego granie jest bardzo egzystencjalne, wzniosłe, ale nie „niebiańskie”, pełne poezji, ale pozbawione patosu. Tak też grał na fortepianie Malezyjczyk Vincent Ong. Blisko jego duchowości muzycznej byli Polak Yehuda Prokopowicz i młody Chińczyk Tianyou Li.
Ong zajął ostatecznie piąte miejsce.
Cień jaskółki
Kreacja filmowa Eryka Kulma zbudowana została na pozornej sprzeczności: z jednej strony zbliżający się każdego dnia do śmierci artysta, czujący, jak psuje się jego ciało, z drugiej – młody człowiek żyjący pełnią życia, który być może uważał, iż horacjańska sentencja „carpe diem” została stworzona dla ludzi takich jak on, zbliżających się do momentu ostatecznego.
W tym październikowym, chopinowskim czasie przypomniałem sobie książkę Ryszarda Przybylskiego, wybitnego eseisty i historyka literatury polskiej. Miałem wrażenie, iż autorzy filmu także dokładnie przeczytali „Cień jaskółki”. A jeżeli nie, to mieli podobne intuicje jak Przybylski, który potraktował listy Chopina jako punkt wyjścia do rozważań o tym, co targało jestestwem genialnego kompozytora.
Twórcy filmu listy Chopina na pewno te listy znali, mam wrażenie, iż ich lektura była podstawą w pracy nad scenariuszem. Listy – pisał profesor Marian Stala we wstępie do książki Przybylskiego – są pełne autoironii, groteskowych figur i metafor, wywołują u czytelnika spontaniczny śmiech także dwa wieki po ich napisaniu. Chopin nie oszczędzał w nich siebie, „dawał upust swojemu melancholijnemu, a czasem wybuchowemu temperamentowi – nie były pisane z myślą o publikacji i skrzą się od wyrażeń dosadnych, choć zwykle czarująco eleganckich”.
Muzyka Chopina pozwalała kiedyś i pozwala dziś ocalić ducha w świecie skażonym rozkładem
ks. Andrzej Luter
Książka Przybylskiego przeprowadza nas przez labirynty zmieniających się stanów emocjonalnych Chopina. Mówi wiele o tym, kim był i kim czuł się aż końca – także odchodząc. Film Kwiecińskiego to zapis tych stanów emocjonalnych kompozytora. A wszystko splecione zostało z kulturą romantyzmu. Twórcy nie analizują dzieł Chopin, oni ofiarowują widzowi swój portret artysty, który świadomie bądź nieświadomie pozostawiał po sobie ślady swojej indywidualności.
Profesor Tomaszewski opowiadał w jednym z wywiadów, iż Chopin miał też uzdolnienia aktorskie i talent naśladowczy. Kwieciński wykorzystał ten fakt w poruszającej scenie przy łóżku umierającego przyjaciela Jana Matuszyńskiego.
Tomaszewski opowiadał także o ogromnym temperamencie i aktywności towarzyskiej kompozytora: „W XIX wieku bywanie na salonach było dla zawodu muzyka niezbędne. jeżeli artysta chciał zaistnieć, musiał się dać poznać, występować. Na salonach Chopin cieszył się opinią najwytworniejszego z wytwornych, księcia, arystokraty. Zachował się pewien zabawny list Stephena Hellera, zdający sprawę Robertowi Schumannowi o sytuacji w Paryżu. Heller donosił: «Chopina wcale nie widuję. On grzęźnie w arystokratycznym bagnie po uszy, ale komponuje – co wprost niezrozumiałe – całkiem przeciwnie, to jest bardzo pięknie i głęboko»”.
W gronie przyjaciół i bliskich był Chopin duszą towarzystwa, tryskał humorem. Ale była też druga strona jego życia, związana z nieuchronnym przemijaniem. Kres nadejdzie w wieku 38 lat. Te wszystkie elementy znajdziemy w filmie.
Metafizyka miłości i niemiłości
Niektórzy zarzucają dziełu Kwiecińskiego, iż nie dość mocno wybrzmiał w nim długi epizod związku kompozytora z pisarką Georges Sand.
- Jan Krasicki
Dostojewski i laboratorium idei
To był czas ich miłości i niemiłości, fascynacji artystycznej i zmysłowej, upadków i zwycięstw nad sobą. Przecież przez dziewięć lat powstały najwybitniejsze kompozycje Chopina. Faktycznie, nie ma w filmie lata w Nohant, twórcy pominęli sztukę Iwaszkiewicza. Skoncentrowali się – chyba słusznie – na najważniejszym wątku ich związku.
Chodzi o wspólny wyjazd na Majorkę w celach leczniczych, który zamienił się z jednej strony w koszmar, a z drugiej – dzięki niemu Chopin doznał tam najmocniejszych przeżyć metafizycznych, a był przecież człowiekiem wierzącym, co wiemy także z jego listów.
To wtedy w obawie przed zarazą para rezydowała, czy raczej ukrywała się, w niezwykłym klasztorze kartuzów w Valldemosa. To tutaj Chopin skomponował swoje „Preludia Op. 28”, które Vincent Ong wykonał w drugim etapie tegorocznego konkursu w sposób absolutnie transcendentny.
Sceny klasztorne w filmie przenoszą nas w inny świat, jakby wszystkie okropności, które dzieją się na zewnątrz, tuż za murami, nie istniały. I to musi być też świat prawdy, skoro w tym opustoszałym klasztorze powstają genialne utwory, będące zapisem stanu duszy Chopina. Powstaje piękno, a Fryderyk i Georges przeżywają chwile namiętności.
Za oknem wciąż leje deszcz, na zewnątrz strach i panika ludzi. Fryderyk nareszcie ma swoje pianino. Jest cały zanurzony w muzyce, nie może bez niej żyć. Wszystko robi bardzo wolno. Ciche kaszlnięcie. W końcu jednak jego palce dotykają klawiszy. Zaczyna grać „Preludium Nr 4 e-moll Op. 28”.
Na granicy życia i śmierci
Chciałbym jeszcze odnotować trzy ważne epizody dzieła Kwiecińskiego. W gruncie rzeczy zapamiętujemy filmy dzięki scenom, poruszającym epizodom, krótkim fleszom, które pozostają z nami.
Pierwszy epizod. Fryderyk wybiega roztrzęsiony przed budynek, w którym mieszka. Widzi przed sobą wóz pełen trupów. Cholera zbiera straszliwe żniwo, zmarło na nią w tamtym czasie około dwudziestu tysięcy paryżan.
Początkowo Fryderyk nie zauważa żadnego ruchu. Nagle słyszy cichy jęk. Podchodzi do wozu, zatrzymuje się, jest przerażony. Widzi mężczyznę w jego wieku, który jeszcze oddycha, ma otwarte oczy, patrzy na kompozytora. Może przypominał mu ukrzyżowanego Chrystusa z kościoła, w którym zachwycał się śpiewem „Ave Maria”? Fryderyk wzywa pomocy, lekarza. Na całej ulicy nie ma ani jednej osoby.
W końcu z okna na drugim piętrze krzyczy młody człowiek, który zajmuje się wywózką trupów z ulic: „Niech go pan sam ratuje. Do cmentarza stąd mam godzinę drogi. Zbieram trupy jeszcze z dwóch dzielnic. Nim dojadę na cmentarz, on i tak już umrze. I niech pan nosi maskę. Chyba chce pan żyć?”.
- Piotr Wierzbicki
Jak słuchać muzyki
Ten wstrząsający fragment filmu pokazuje, iż dla Chopina doświadczenie zarazy i wszechobecnej śmierci miało wymiar osobisty, egzystencjalny. Żył i tworzył na granicy życia i śmierci. W tym sensie stawał się kimś w rodzaju „artysty-ascety”, a jego twórczość nabiera niemal transcendentnego wymiaru. Dialektyka destrukcji i piękna – śmierć jako źródło głębokiego natchnienia. Muzyka Chopina pozwalała kiedyś i pozwala dziś ocalić ducha w świecie skażonym rozkładem. Chopin tworzył muzykę duchową – wolną od materii, niemal nieśmiertelną.
Drugi epizod, za pomocą którego możemy lepiej zrozumieć osobowość Chopina, to spotkanie z Carlem Filtschem. Carl, dwunastoletni pianista, urodzony w Transylwanii, uchodził w środowisku muzyków za cudowne dziecko. On i jego starszy brat Joseph, również pianista, przybyli do Paryża w 1841 roku i natychmiast zwrócili się do Chopina z prośbą, by został nauczycielem Carla.
Chociaż Fryderyk nie lubił uczyć i rzadko udzielał uczniowi więcej niż jednej lekcji tygodniowo, zgodził się uczyć Carla. Wyczuł w tym chłopcu geniusz. Zafascynował się nim, przelał na niego również niespełnione uczucia ojcowskie. Nie miał przecież dzieci i nie mógł ich mieć. Carl stał się synem Fryderyka nie tylko w wymiarze artystycznym, ale także duchowym. Ojciec mówi do syna: „Graj w głowie. Spróbuj nie słyszeć. Jak Beethoven. Wyobraźnia jest lepsza niż wykonanie. Spokój ducha. Działa tylko głowa”. Tymi słowami Chopin wyjawił, na czym polega jego fenomen, jak tworzy swoje dzieła. Otworzył się przed synem.
Carl umiera w wieku piętnastu lat na gruźlicę. Ta śmierć była dla Chopina nieopisanym wstrząsem i jednocześnie wyrzutem sumienia. Obwinia siebie, iż on, ojciec, zaraził syna. Trudno o większe cierpienie duchowe. A jeszcze nie tak dawno przedstawił go królowi Ludwikowi Filipowi I. Carl wchodzi na scenę. Siada do fortepianu. Fryderyk robi mu miejsce. Carl zaczyna grać utwór. To „Polonez As-dur Op. 53”, zwany „heroicznym”.
Fryderyk wpatruje się w Carla, jakby chciał przenieść na niego całą swoją energię. Carl gra wspaniale. Zachwyt publiczności. Oto mały geniusz. Chopin wzrusza się. To piękna scena miłości ojca do syna, wypowiedziana bez słów, wypowiedziana poprzez muzykę.
Ta muzyka jest Pięknem
Trzeci epizod, na który chcę zwrócić uwagę, dzieje się na barykadach ulicznych w czasie rewolucji lutowej w 1848 roku, kiedy obalono monarchię, a król Ludwik Filip I zmuszony został do abdykacji. Chopin otwiera okno. Widzi, jak przez ulicę przechodzi fala rewolucjonistów. Nagle słychać dźwięk fortepianu. Ktoś gra jego utwór. To słynny „Nokturn Nr. 20 Cis-moll”. Fryderyk wychodzi z domu, idzie pod prąd w poszukiwaniu źródła muzyki. Jeden z buntowników krzyczy: „Wygraliśmy! Już nie ma króla! Niech żyje wolność!”. Młoda kobieta, rewolucjonistka, gra na fortepianie nokturn Chopina.
Fryderyk zastyga, jakby wpadł w stupor. Rozumie, iż jego muzyka, to, co stworzył, odrywa się od niego, żyje swoim życiem. Nie utożsamiał się przecież z tą rewolucją. Historia pokazuje jednak, iż ktokolwiek chciałby jego muzykę wykorzystywać koniunkturalnie, ten przegra. Bo muzyka Chopina pokonuje wszystkie barykady, granice i podziały. Bo muzyka Chopina jest Pięknem, łączącym ludzi. Wszystkie rewolucje się kiedyś kończą, a Piękno trwa wiecznie.
Jeśli ktoś mnie pyta, czy w filmie Michała Kwiecińskiego są wątki patriotyczne, od razu wyjaśniam z nieskrywanym zadowoleniem: otóż nie ma wierzb, pól mazowieckich, Żelazowej Woli ani Brochowa, gdzie był chrzczony. Ale uspokajam zaniepokojonych, znajdziecie w filmie dwie krótkie co prawda, ale piękne, subtelne sceny: rozmowę z królem Francji i końcowe pożegnanie z przyjaciółmi Delfiną Potocką i Julianem Fontaną. Rozmawiają o polskości, o sercu.
I to już koniec, mógłbym powiedzieć za Erykiem Kulmem – Fryderykiem Chopinem. Niezupełnie. Kończę tekst, ale zaraz jeszcze raz posłucham Vincenta Onga, jak w drugim etapie zagrał wszystkie preludia chopinowskie. Preludia klasztorne, tak je nazywam.

3 godzin temu



.webp)










