Nagrała najlepszy album lat 70., bo odważyła się przyznać przed słuchaczami do tęsknoty, smutku i klęski.
Szósty odcinek cyklu „Boginie muzyki”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj
Wszystko w jej życiu działo się szybko. Po raz pierwszy usiadła do pianina w wieku trzech lat. Mieszkali wtedy na Manhattanie, rodzina wychodziła z problemów finansowych związanych z Wielkim Kryzysem. Mama była nauczycielką, ojciec – strażakiem. Państwo Klein niedługo okryli, iż córka ma słuch absolutny, bez trudu gra melodie usłyszane w radiu lub na ulicy.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Swój pierwszy poważny utwór skomponuje w wieku 17 lat. Tekst do „Will You Love Me Tomorrow” napisze Gerry Goffin, jej późniejszy mąż. Utwór stanie się przebojem, jako pierwsza wykona go grupa The Shirelles. W następnym dekadach Carole King, bo o niej jest to opowieść, stworzy ponad czterysta piosenek, śpiewanych przez tysiąc muzyków, w tym The Beatles czy The Animals. Wypłynie też na własne wody. Stanie się damą amerykańskiej muzyki. Boginią.
Choć sama przyznaje, iż fakt bycia kobietą nigdy nie miał większego znaczenia, szefowie wytwórni płytowych mieli na ten temat inne zdanie. King mogła pisać dla Arethy Franklin, w porządku, ludzie chcieli słuchać czarnego soulu. Ale żeby niebieskooka dziewczyna, w dodatku blondynka, wydawała własny krążek, z autorską muzyką? A po co? A kto to kupi? Nieprzypadkowo od wejścia na rynek do płytowego debiutu musiała upłynąć dekada. „Writer” ukazuje się w maju 1970 roku.
Trzęsienie ziemi nadchodzi dziewięć miesięcy później, wraz z krążkiem „Tapestry”. Okładka: na parapecie siedzi bosonoga dziewczyna o kręconych, długich włosach, ubrana w dżinsy i sweter, obok niej przycupnął kot. Dziewczyna trzyma w rękach tytułowy gobelin. I łagodnie się uśmiecha. Jakby miała świadomość, iż nagrała właśnie, w moim przekonaniu, najlepszą płytę lat 70.
Tak po prawdzie tych najlepszych płyt było więcej niż jedna, dokładnie dwie. Inny genialny album ukazał się w tym samym 1971 roku. To „Blue” Joni Mitchell, zresztą dobrej znajomej King, występującej na „Tapestry” w chórkach w jednym utworze. Dwie nieśmiałe autorki o niepowtarzalnej wrażliwości zagrały wówczas na nosie całej branży. Okazało się, iż warto śpiewać o własnych lękach i niepokojach. Że czasem świat docenia autentyczność.
Twoja twarz w moich drzwiach
Wracam do Carole King po kilku latach. Przypominam sobie mój zachwyt, kiedy po raz pierwszy usłyszałem jej arcypłytę. Co za melodie, co za teksty, co za aranżacje, co za świadomość śpiewającej! Wśród tych dwunastu utworów adekwatnie nie ma czegoś słabego, wyraźnie nieudanego. Od pierwszych taktów pianina w „I Feel The Earth Move” do energicznej „(You Make Me Fell Like) a Natural Woman” dajemy się porwać wielobarwnej, miejscami bardzo osobistej opowieści.
Dziś wydaje mi się, iż King wygrała, bo – jakkolwiek to brzmi – odważyła się pokazać słuchaczom własną duszę, wyśpiewać to, czym żyła. Przyznawała się tu do braków i tęsknot, nie uciekała od smutku, którego dość sporo na albumie, co mogło dziwić, zważywszy na fakt, iż autorka nie przekroczyła jeszcze trzydziestki. A mimo to jakby dotknęła już ciemnych pokładów rzeczywistości. Jakby pytała o jej podszewkę, o to, co przetrwa nasze zapasy z losem. Albo choćby o to, czy ukochany będzie dalej ją kochał następnego dnia, jak we wspomnianym przeboju.
No właśnie, wbrew pozorom to bardzo melancholijny krążek – przedstawiający raczej wygasanie relacji, mierzenie się z klęską w miłości niż zakochanie. „Byłoby tak dobrze zobaczyć twoją twarz w moich drzwiach” – wyznaje King, choć ostatecznie nikt w nich nie staje. „Jest za późno, kochanie / Choć naprawdę próbowaliśmy dać radę / Jednak wewnątrz coś umarło / Nie potrafię tego ukryć / Po prostu nie mogę już udawać” – przyznaje w innej pieśni.
„Tapestry” na podstawowym poziomie traktuje o wielkiej tęsknocie – za kimś, kto nas zrozumie, przytuli, pozwoli odpocząć. „Czasem zastanawiam się, czy kiedykolwiek wrócę do domu / Naprawdę potrzebuję kogoś, z kim mogłabym porozmawiać”– brzmi poruszająco, prawda? Podobnie jak wersy: „Tam, gdzieś daleko, jest miejsce, które znam / Gdzie mogę znaleźć schronienie przed głodem i zimnem”.
Co ciekawe, King dochodzi do wniosku, iż wybawieniem nie musi być romantyczna relacja. Na swoim drugim albumie staje się apologetką przyjaźni. „Kiedy jesteś przybity problemami / […] Zamknij oczy i pomyśl o mnie / A ja niedługo tam będę / Aby rozjaśnić Twoją ciemną noc” – nuci w utworze nagranym razem z Jamesem Taylorem. Po latach przyzna, iż nigdy nie miała szczęścia do mężczyzn. Przeżyje przemocowy związek, cztery małżeństwa. A Taylor nigdy nie będzie jej mężem ani kochankiem, do dzisiaj pozostaną przyjaciółmi.
Muzyka wciąż gra
Łaska bogów nie może trwać wiecznie. Zwłaszcza z perspektywy lat widać szaleńczy bieg Carole za muzą. Zaraz po „Tapestry” ukaże się album „Music” – bardzo dobry, miejscami wręcz znakomity, ale już nie arcydzieło jak poprzednik. Nieco później coś się załamie. „Simple Things” (1977) zostanie, nie do końca słusznie, uznane przez krytykę za najgorszą płytę roku.
To nie jest tak, iż King gdzieś zniknęła. Bez trudu znajduję jej udane kawałki z różnych dekad. A jednak gwiazda, która promieniowała na wszystko dookoła, przygasła. Od lat 80. Carole zaangażuje się w sprawy społeczne i klimatyczne. Pod koniec minionego wieku nagra przebój do filmu „Masz wiadomość”. Ponad dekadę temu wyda bestsellerową autobiografię. Za prezydentury Obamy spotkają ją państwowe zaszczyty, a ona uzna, iż historia Zachodu dobiegła końca…
Słucham czasem jej wypowiedzi. Nie znajduję w nich kropelki żalu do przeszłości, ludzi, przemysłu muzycznego. Zamiast tego jest tam wyraźna wdzięczność za doświadczone, choć minione; za możliwość zdobycia szczytu, na którym nie można zamieszkać. Ostatecznie przecież wiemy, iż piękno gobelinu jest niemożliwe do utrzymania, jego materiał musi się w pewnym momencie spruć, a deszcz nie jeden raz przeszkodzi nam w wędrówce. Ale czy warto na to psioczyć?
Carole King nigdy ponoć nie chciała być sławna. Chciała komponować piosenki. W końcu, jak śpiewała ponad 50 lat temu: „życie nie zawsze jest łatwe / A jednak muzyka wciąż gra / I nie pozwala, by świat mnie przygnębił”.