Bogusław Harla OMI: Wspomnienia kapelana Dywizjonu 303. Był oblatem…

oblaci.pl 1 tydzień temu

Z chwilą [nasilonych walk] zaczęła się prawdziwa harówka, tak pilotów, jak i mechaników. Cztery dziennie loty na tereny nieprzyjacielskie: wczesnym rankiem, przed obiadem, popołudniu i w godzinach wieczornych. Maszyny wracały poturbowane, trzeba było “złotej” rączki, celem szybkiego usunięcia uszkodzeń, bo następny lot za parę godzin. Z bijącym sercem słuchaliśmy walk powietrznych: Heniek uważaj zrób unik”; „szwab za tobą”, „Jasiu szwab ci siedzi na ogonie”. Jeden drugiego ostrzegał, a choćby spieszył z pomocą, o ile było potrzeba. Niebezpieczeństwo robi z ludzi zgrany kolektyw. Niejeden zginął, ratując w niebezpieczeństwie swego dywizjonowego kolegę. Bolesne były powroty pilotów z operacji, gdyż często zdarzało się, iż eskadra nie wracała w komplecie. Czasem 1 albo 2, względnie czasem 3 pilotów nie wracało. Dziwne uczucie, rano jadło się z danym pilotem śniadanie, a na obiedzie już go nie było… – ze wspomnień o. Wilhelma Stempora OMI

Kpt. Wilhelm Stempor OMI – kapelan Dywizjonu 303 (zdj. historialubliniec.slask.pl)

Po dłuższej przerwie powracamy do przedstawienia sylwetek Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej Polskiej Prowincji, którzy byli kapelanami wojskowymi w czasie II Wojny Światowej. Dziś prezentujemy kapłana- zakonnika, który jest już dobrze znany ponieważ redakcja Misyjnych Dróg już o nim pisała: KLIKNIJ

Pod niemiecką okupacją

Ojciec Wilhelm Stempor OMI, bo o nim mowa, urodził się 24 czerwca 1913 roku w Piekarach-Rudnych. W wieku 14 lat wstąpił do Niższego Seminarium Duchownego Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej w Lublińcu. W 1933 roku wstąpił do oblackiego nowicjatu w Markowicach, który zakończył złożeniem ślubów zakonnych. Swoją formację i studia filozoficzno-teologiczne rozpoczął w Wyższym Seminarium Duchowym w Obrze, którą musiał opuścić razem ze współbraćmi w wyniku wybuchu drugiej wojny światowej w 1939 roku.

Mało brakowało, a już na jej samym początku losy kleryka Wilhelma potoczyłby się inaczej:

Uciekałem z grupką kleryków na Warszawę, którą prowadzili Ojcowie Cal i Kocot, profesorowie obrzańscy. Podzieliliśmy się na grupy. Ja szedłem z klerykami Maćkowiakiem i Szmidtem. Kierując się w kierunku Sochaczewa i dalej na Warszawę, zauważyliśmy posuwającą się grupę Niemców cywilów z Bydgoszczy. Siłą włączono nas do tej kolumny. Tłumaczyliśmy się, iż jesteśmy klerykami z Obry. I to co nastąpiło to chyba cud.

– Mówicie, iż jesteście klerykami z Obry ?

– Tak !

– Zaraz się przekonamy.

Jeden z młodych żołnierzy, eskortujący Niemców pochodził spod Obry, o ile się nie mylę z Jażyńca. Pyta nas jeszcze raz:

– Czy jesteśmy z Obry?

– Tak ! – znowu pada odpowiedź

– To proszę mi powiedzieć, kogo znamy z Obry ?

Wśród licznych znajomych wspomnieliśmy dziedzica Wybranowskiego.

– Dziedzica Wybranowskiego ? Ile miał dzieci ?

– Dwie córki: Dzidka i Hanka.

– Tak, zgadza się i zwolniono nas z kolumny.

Nasz bohater postanowił udać się do domu rodzinnego. Nie było to łatwe, niemieckie patrole na drogach aresztowały napotkanych ludzi, których często kierowano na prace przymusowe do Niemiec. Powrót do domu Wilhelmowi zajął kilka tygodni. W tym czasie pracował m.in. na polu, zbierając ziemniaki; dłuższy czas zatrzymał się u rodziców kleryków- państwa Płócenniczaków pod Poznaniem. Tam pomagał im w ich sklepie z artykułami gospodarczymi. Był to czas pełen napięcia – początek wojny, coraz to nowe informacje o okrucieństwie najeźdźców, niepewność o swój, rodziny i współbraci, los spotęgowany tym wszystkim, iż na pierwszym piętrze domu państwa Płócenniczaków zakwaterowali się niemieccy żołnierze… Otuchy Wilhelmowi dodało pojawienie się w okolicy kolejnych współbraci-kleryków, którzy podobnie jak on próbowali dostać się do rodzinnych domów.

Z rodzicami – 1947 rok (zdj. historialubliniec.slask.pl)

Ostatecznie Wilhelm zdobył przepustkę i mógł legalnie dostać się do rodzinnego domu:

17 października wróciłem do domu, był to rok 1939 – czytamy we wspomnieniach o. Stempora. – Wiadomo – okupacja, co robić, będąc studentem. Zaangażowałem się u mego brata Pawła za piekarza. Nie będąc przyzwyczajony do fizycznej pracy, nie było łatwo. Była to dla mnie ciężka praca.

Kleryk Wilhlem zdecydował, iż chce kontynuować swoje studia i formację, dlatego samotnie przedostaje się przez Austrię do Włoch. Tam otrzymuje pozwolenie od generała Zgromadzenia na kontynuowanie nauki we włoskich domach formacyjnych w Roviano, a później w Cineto-Romano.

Po opowiedzeniu się Mussoliniego po stronie Niemców, kleryk Wilhelm razem z braćmi ucieka do Francji, gdzie ostatecznie po kilkuset kilometrach pieszej wędrówki trafili do oblackiego seminarium w Notre Dame de Lumières pod Anignon. Tam Wilhelm Stempor skończył studia i otrzymał święcenia kapłańskie 23 lutego 1941 roku.

Wśród Polonii – pierwszy kontakt z polskim wojskiem

Jego pierwszą placówką pracy duszpasterskiej było Montestruc sur Gers, gdzie był kapelanem zdemobilizowanych polskich żołnierzy, był również duszpasterzem Polonii w departamencie Gers.

Tak o tym okresie pisze we swoich wspomnieniach:

Kończę studia i w lipcu zostaje skierowany jako ksiądz kapelan internowanych żołnierzy polskich do Montestruc s/Gers, w departamencie Gers. „Żółtodziób”, bez należytego kapelańskiego przygotowania, pojechałem z bijącym sercem do obozu. Pytanie – jak mnie przyjmą nie tylko oficerowie, ale szczególnie żołnierze? Jak dam sobie radę w tej nieznanej dla mnie pracy jako kapelan? Tak jedna jak i druga strona przyjęła mnie bardzo serdecznie. Komendantem obozu był p. Ledoux. Świetnie mówił po polsku, gdyż studiował na uniwersytecie w Krakowie, oraz w Wilnie. Przemiły człowiek. Bardzo przychylny był nie tylko dla oficerów, ale również dla żołnierzy. Polskim komendantem był por. Motyka, pochodzący z Krakowa. Oprócz komendanta byli jeszcze dentysta J. Dubiniewicz, z którym dzieliłem pokój w starym klasztorze, oraz przedstawiciele PCK Panowie: kpt. Ustaszewski i Tynelski. Ja uzupełniam grono oficerskie. Również we Francji byli internowani Polacy- cywile. Oni mieszkali w hotelach. Mieszkali często z całymi rodzinami. Warunki mieszkaniowe bardzo dobre. Zakładane były choćby polskie szkoły.

Wśród Polonii w Departamencie Gers (zdj. historialubliniec.slask.pl)

Na czym polegała moja praca duszpasterska? Wiadomo, przede wszystkim niedzielna Msza Św., którą odprawiałem w parafialnym kościele. Mieliśmy wyznaczoną godzinę i żołnierze w czwórkach maszerowali do kościoła. Miejscowy ks. Proboszcz, nie przypominam sobie nazwiska, był bardzo miły i przychylny żołnierzom. Nigdy nie widział tylu ludzi w kościele. Sam ks. Proboszcz był ubożuchny jak mysz kościelna. Dlatego wszelkie niedzielne składki oddawałem Jemu. Francuzi – skomunizowani, rzadko uczestniczyli we Mszy Świętej i w innych obowiązkach, nie mówiąc już o ofiarności dla ich kościoła oraz dla ks. Proboszcza. Maleńka grupka parafian brała udział we Mszy Świętej. Parafia liczyła nie wiele ponad 1000 dusz. Niestety kościół ich mało interesował, ale wielkim powodzeniem cieszyły się “kafejki”. Każdy z czytających moje wspomnienia powie sobie, to za dużo pracy nie miałem. Już to samo, jako młody kapłan przygotowanie kazania, zabierało mi wiele czasu. Raz w tygodniu duszpasterska konferencja. Trzeba było również wziąć pod uwagę sprawy czysto duszpasterskie. Ponieważ nasz obóz odległy był od Lourdes zaledwie 100 km, raz w miesiącu, za zgodą Komendanta, organizowałem z żołnierzami pielgrzymkę do tego cudownego miejsca. Takie grupki liczyły około 20-30 żołnierzy. Każdorazowo przyjmował nas śp. Prymas Polski ks. kard. August Hlond. Wspólne zdjęcie przed pałacem biskupim kończyło naszą pielgrzymkę. Wiadomo, iż Lourdes leży blisko granicy hiszpańskiej. Nigdy nie wracaliśmy w komplecie, gdyż żołnierze “urywali się”, aby poprzez Pireneje, Hiszpanię, i Gibraltar dostać się do upragnionej Anglii. Uciekinierzy zawsze mnie o wszystkim zawiadamiali. Po prostu mieli zaufanie do mnie. Ale po powrocie do obozu musiałem wysłuchiwać delikatnych uwag Komendanta, iż w przyszłości nigdy nie zgodzi się na wyjazd do Lourdes. W pobliskiej miejscowości – Fleurance, znajdowały się polskie rodziny, wyrzucone przez Niemców z Alzacji. Nie mogłem więc, nie zainteresować się nimi. Wraz z p. Tuczapskim- obozowiczem, założyliśmy skromną polską szkołę. Trudno to było nazywać szkołą – bo w jednym odstąpionym przez Polaków pokoju, uczyliśmy: religii, historii, geografii, a przede wszystkim języka polskiego. Była to bardzo miła i wdzięczna praca. Dzieci rozmawiały między sobą po francusku, jedynie w domu po polsku. Za tę pracę Polacy byli nam bardzo wdzięczni.

Oblaci – kapelani Wojska Polskiego w czasie II wojny światowej

Kapelan Dywizjonu 303

We Francji o. Stempor przebywał i pracował do roku 1943, skąd przez Portugalię dostał się do Szkocji, a stamtąd do Anglii. 10 stycznia 1944 roku z rąk biskupa Józefa Gawliny odebrał nominację na kapelana myśliwskiego Dywizjonu 303 im. Tadeusza Kościuszki, który stacjonował w Ballyhalbert. Oprócz posługi w dywizjonie 303 pełnił również taką posługę w innym polskim dywizjonie lotniczym o numerze 316, który stacjonował koło Blackpool.

Legitymacja wojskowa (zdj. historialubliniec.slask.pl)

Ojciec Wilhelm tak wspomina ten czas:

Wreszcie 10 stycznia 1944 r. otrzymuję nominację z kurii biskupiej, poprzez Ks. Dziekana Miodońskiego na kapelana wojskowego do 303 dywizjonu myśliwskiego im. Tadeusza Kościuszki, który w tym czasie znajdował się w północnej Irlandii koło Belfast- Ballyhalbert. Po kilku dniach, wyjazd do jednostki. Daleka podróż bez znajomości języka angielskiego. Kolejnie do Szkocji, a następnie statkiem do Irlandii. Z trwogą w sercu jechałem do mojej jednostki. Znów odmienny rodzaj pracy, niż we Francji, wśród zdemobilizowanych żołnierzy. Jakie pierwsze wrażenie? Raczej przychylne ustosunkowanie się kadry oficerskiej, jak również żołnierzy do nowego i dotychczas jedynego kapelana 303 dyw. im. T. Kościuszki. W tym czasie dowódcą był kpt. Koc. Zostałem przedstawiony oficerom, oraz pooprowadzał mnie po lotnisku, przedstawił żołnierzom pracującym przy samolotach w hangarach. Otrzymałem miejsce pracy czyli biuro, przydzielonego do mojej dyspozycji młodego żołnierza-ministranta, który pochodził ze wschodu. Jemu powierzyłem kaplicę – barak. Codziennie służył do Mszy Świętej. Frekwencja w ciągu tygodnia nie była najlepsza. Wiadomo zajęcia w hangarach i w innych biurach. W niedzielę cała jednostka brała udział we Mszy Świętej. Według przepisu angielskiego “King’s Regulation”, nabożeństwo trwać mogło maksimum pół godziny. Stricte tego regulaminu nie przestrzegało się.

Lotnicy Dywizjonu 303. Pierwszy z lewej siedzi kpt. Wilhelm Stempor OMI (zdj. historialubliniec.slask.pl)

Z żołnierzami początkowo mało się spotykałem. Dlaczego? Wśród żołnierzy krążyła pogaduszka, iż przychodzący ksiądz do hangaru przynosi nieszczęście. Nie mogłem wykorzenić tego zabobonu. Wreszcie bez uprzedzenia, poszedłem do hangaru i rozmawiałem z żołnierzami pracującymi przy samolotach. Trochę krzywo na mnie patrzeli, a nóż widelec przyniosę nieszczęście? Eskadra poleciała w tym czasie i w inne dni na operacje. I przekonali się i żołnierze i piloci, iż jednakowóż kapelan nie przynosi nieszczęścia. To był jedyny radykalny środek żeby przekonać ich, iż bezpodstawne były ich zabobony. Pracy biurowej adekwatnie nie było żadnej. Najczęściej to załatwianie w Kurii Polowej sprawy mieszanych małżeństw. Czasem trzeba było wydać zaświadczenie, iż dany człowiek jest kawalerem, podpisane przez 2 kolegów. Prawdy trudno było dojść. Nie posiadali żadnych świadectw chrztu.

A jak wyglądała (…) praca duszpasterska ? Wiadomo, warunki wojenne rządzą się innymi prawami. Cały personel techniczny, nie mówiąc o pilotach, od świtu do późnej nocy zajęty był służbowymi sprawami. Na każdej stacji znajdowała się kaplica w baraku. Codziennie odprawiałem Mszę Św. w obecności zaledwie kilku żołnierzy. (…)

Msza dla Dywizjonu 303 (zdj. historialubliniec.slask.pl)

Jak już pisałem poprzednio, według „King’s Regulation”, w czasie wojennym, dla wszystkich wyznań w niedzielę i święta, był czas wyznaczony na wszelkie nabożeństwa w granicach 30 minut. Piszę w granicach, bo normalnie tenże czas przedłużał się czasem do godziny. Ludzie jakoś byli scaleni, może przyczyną tego był wspólny wróg. Przecież na ziemi angielskiej ginęli młodzi ludzie za “naszą i waszą sprawę”. Oprócz mego dyw. 303 miałem jeszcze do obsługiwania włoskich jeńców. (…)

Z chwilą [nasilonych walk] zaczęła się prawdziwa harówka, tak pilotów, jak i mechaników. Cztery dziennie loty na tereny nieprzyjacielskie: wczesnym rankiem, przed obiadem, popołudniu i w godzinach wieczornych. Bolesne były powroty pilotów z operacji, gdyż często zdarzało się, iż eskadra nie wracała w komplecie. Czasem 1 albo 2, względnie czasem 3 pilotów nie wracało. Dziwne uczucie, rano jadło się z danym pilotem śniadanie, a na obiedzie już go nie było, ginęli na terenach nieprzyjacielskich względnie też w kanale La Manche. Maszyny wracały poturbowane, trzeba było “złotej” rączki, celem szybkiego usunięcia uszkodzeń, bo następny lot za parę godzin. Z bijącym sercem słuchaliśmy walk powietrznych. Heniek uważaj zrób unik, szwab za tobą, Jasiu szwab ci siedzi na ogonie. Jeden drugiego ostrzegał, a choćby spieszył z pomocą, o ile było potrzeba. Niebezpieczeństwo robi z ludzi zgrany kolektyw. Niejeden zginął, ratując w niebezpieczeństwie swego dywizjonowego kolegę. Już przecież Premier Churchill wyrażał się o lotnikach, którzy w tak niewielu, tak wiele zrobili…

(zdj. historialubliniec.slask.pl)
Jako pierwszy kapłan modlił się w Katyniu… Historia o. płk. Wilhelma Kubsza OMI

Ojciec Wilhelm Stempor wrócił do Polski i rozpoczął w 1947 roku pracę jako wychowawca profesor języka francuskiego i angielskiego w Niższym Seminarium w Lublińcu. W Polsce był misjonarzem ludowym, rektorem kościoła w Grotnikach, przełożonym klasztoru we Wrocławiu. Ostatnie lata spędził w rodzinnej parafii, gdzie zmarł 16 kwietnia 1990 roku.

Rondo w Tarnowskich Górach (zdj. historialubliniec.slask.pl)
Francja: Na grobach oblatów – kapelanów wojskowych z II wojny światowej [WIDEO]

Pełny tekst wspomnień o. Wilhelma możemy przeczytać tutaj: KLIKNIJ

Rychtal: szkoła podstawowa otrzymała imię o. płk. Konrada Stolarka OMI

(bh/pg)

Idź do oryginalnego materiału