Bóg przygody czy codziennych trosk? Słowo o chrześcijaństwie Jordana Petersona

1 godzina temu
Zdjęcie: Bóg


Kiedy czytam Ewangelię i obserwuję, jak Jezus opisuje swojego Ojca, niespecjalnie umiem tam dostrzec starotestamentalną wizję. Już sam sposób zwracania się do Niego wskazuje raczej na czułą relację.

Publikujemy polemikę Marcina Kędzierskiego z tekstem wiceprezesa Klubu Jagiellońskiego Konstantego Pilawy „Bóg jako duch przygody. Książka Jordana Petersona przypomina zapomniane oblicze Boga”, który ukazał się na łamach „Gościa Niedzielnego”. Polemika nie została przyjęta do publikacji przez redakcję portalu klubjagielloński.pl.

Z dużym zaciekawieniem przeczytałem niedawny tekst Konstantego Pilawy „Bóg jako duch przygody”, który ukazał się na łamach Gościa Niedzielnego. Lektura skłoniła mnie jednak do kilku uwag polemicznych, którymi chciałbym się podzielić z czytelnikami. Nim do nich przejdę, chciałbym w pierwszej kolejności zwrócić uwagę na elementy, które w tekście Pilawy uważam za cenne. Przede wszystkim mam głębokie przekonanie, iż jako chrześcijanie nie tylko możemy, co wręcz powinniśmy wsłuchiwać się w głos osób, które nie deklarują przynależności do Kościoła.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Wierzę, iż Pan Bóg może przemawiać do nas na różne sposoby, a swoistymi prorokami mogą być także niewierzący. W tym sensie uważam, iż nie powinniśmy niejako z automatu odrzucać tego, co mówią nam takie osoby jak choćby Jordan Peterson, który nie deklaruje się jako wyznawca religii katolickiej. Analogicznie, za profetyczny w swej wymowie uważam film braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”, choćby jeżeli zdaniem niektórych jego autorzy są wrogami Kościoła i wiary. Niezależnie od tego, czy tak jest (byłbym wstrzemięźliwy z oceną), owoce tego dzieła dla Kościoła uważam za dobre. Nie jestem odosobniony w odczuciu, iż gdyby nie ten reportaż, rozliczenie z przestępcami seksualnymi w Kościele przebiegałoby znacznie wolniej niż w tej chwili (nawet jeżeli do wolnego tempa tych rozliczeń mam duże zastrzeżenia).

Po drugie, Konstanty Pilawa przywołuje może nie expressis verbis, ale bardzo głęboką chrześcijańską prawdę, iż każdy z nas jest powołany do świętości, czyli heroiczności cnót. Prawdę, która faktycznie nam umyka. Świętość to wszak nie bezgrzeszność czy wolność od wad, ale właśnie zdolność do przekraczania siebie w służbie Bogu i bliźniemu, w duchu przykazania miłości. Jak mawiał Sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki, mamy zdobywać siebie w dawaniu siebie.

Dziś słowo „służba” jest albo zupełnie nieobecne, albo ledwo majaczy gdzieś na horyzoncie, gubiąc się pośród realizacji własnych ambicji i pragnień, samorozwoju czy wzajemnej rywalizacji. Zresztą wymazanie tego pojęcia z naszego społecznego słownika bardzo mocno utrudnia rozmowę choćby o rodzicielstwie, które niezależnie od swoich blasków i cieni, na podstawowym poziomie jest właśnie okazją czy wręcz szansą do służenia bliźniemu.

W tekście „Bóg jako duch przygody” pojawiają się jednak także tezy i obserwacje, z którym zdecydowanie trudniej mi się zgodzić – zarówno na poziomie teologicznym, jak i psychologiczno-duchowym czy wreszcie społecznym. Poniżej spróbuję pokrótce przedstawić trzy punkty, w których moim zdaniem Pilawa albo się myli, albo ma niepełną wizję rzeczywistości.

Czułość, a nie karcenie

Zacznę od wymiaru teologicznego. W swoim artykule, za Petersonem, próbuje on przywrócić pewien balans między dobrotliwym, miłosiernym Bogiem-Ojcem, który dominuje we współczesnych narracjach o Bogu, a starotestamentalnym obrazem Boga jako surowego, wymagającego i karzącego Ojca. Pomijam na chwilę fakt, iż w moim odczuciu katolicki „normals”, niemający kontaktu z dyskusjami pomiędzy katolickimi intelektualistami, wcale nie porzucił myślenia o Bogu w starotestamentalnych kategoriach, bo praktyka duszpasterska wciąż jest w nich mocno zakotwiczona.

Pieśni religijne, kazania w parafiach, katecheza w szkole, działalność popularnych internetowych kaznodziejów – tam wizja karzącego Boga Ojca trzyma się przez cały czas bardzo mocno. Co więcej, sam fakt, iż tekst Pilawy pojawia się w jednym z najważniejszych katolickich tygodników opinii, a Jordan Peterson zyskuje spory posłuch w niektórych kręgach okołokościelnych, zdaje się dowodzić, iż jest zapotrzebowanie na takie treści.

Promowanie dziś wizji Boga jako ducha przygody nie tylko nie jest najszczęśliwszym pomysłem, ale może przynieść więcej szkód niż pożytku

Marcin Kędzierski

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Zaryzykowałbym choćby tezę, iż znacznie trudniej społecznie zaakceptować wizję miłosiernego Boga niż surowego Ojca, który kieruje się ludzkim rozumieniem sprawiedliwości. Bardzo łatwo nam bowiem „narzucić” Bogu naszą sprawiedliwość. Przestrzegał przed tym zresztą sam Jezus, bo tak właśnie czytam słowa z Ewangelii wg św. Mateusza: „jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 5,20).

Ważniejsze jest jednak co innego. Kiedy czytam Ewangelię i obserwuję, jak Jezus opisuje swojego Ojca, niespecjalnie umiem tam dostrzec starotestamentalną wizję. Niezależnie od tego, iż utożsamianie Boga z ziemskim ojcem-mężczyzną jest teologicznie niespecjalnie uprawnione, już sam sposób zwracania się Jezusa do Ojca – abba – wskazuje raczej na czułą relację.

Mam świadomość, iż przerzucanie się biblijnymi cytatami bez kontekstu nie ma wielkiego sensu, bo każdy w ten sposób może udowodnić swoją tezę, ale Jezus, objawiając Ojca choćby w przypowieściach o ojcu miłosiernym, robotnikach w winnicy czy wreszcie w modlitwie arcykapłańskiej przedstawia go jako cierpliwego, kochającego bez końca i bezwarunkowo, czułego „rodzica”. Nie widzę tam nigdzie karcenia, raczej pociąganie przykładem miłości i wolność, w której człowiek może Boży dar odrzucić.

Męczeństwo w codzienności

Oczywiście Jezus zaprasza nas, abyśmy wzięli swój krzyż i Go naśladowali, ale dodaje, iż „jarzmo Moje jest słodkie, a Moje brzemię lekkie”. Tak dochodzę do drugiego punktu mojej polemiki. Pilawa przypomina za Petersonem porzekadło, iż „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. W tym sensie powinniśmy szukać wyzwań, które nas ukształtują. Tu właśnie widać myślenia w kategoriach Boga jak ducha przygody. Takie myślenie jest mocno obecne w literaturze, zresztą sami jego przedstawiciele dość często odwołują się choćby do takich dzieł literackich, jak słynny „Władca pierścieni”. Jesteśmy na wojnie, musimy walczyć, musimy być silni, zwarci i gotowi – mamy być synami i córkami Króla. Nieco żartobliwie można by sparafrazować powiedzenie, iż w logice tej opowieści chrześcijanin „jeśli ma kochać, to księcia, a jak kraść, to miliony”.

Nie przeczę, iż taka wizja może być pociągająca. Zresztą przez wieki opowieści o rycerzach i księżniczkach poruszały serca i umysły kolejnych pokoleń. Znów jednak patrzę na Jezusa. Czym było jego królowanie? Myciem nóg uczniom. Nie wielką spektakularną akcją, ale czymś zwyczajnym. Trochę jak w historii o uzdrowieniu syryjskiego wodza Naamana przez proroka Elizeusza poprzez obmycie w wodach Jordanu.

Zaiste, efekt był spektakularny, ale sam proces obmycia w Jordanie – prozaiczny i banalny. W moim rozumieniu chrześcijaństwa Jezus zaprasza nas do świętości w codzienności. Zwyczajnej, nieraz banalnej, niespektakularnej. Jak celnie wskazywał papież Franciszek w adhortacji „Gaudete et exsultate”, do męczeństwa w codzienności.

Co więcej, to nie my sami mamy sobie szukać wyzwań i trudności, czy choćby męczeństwa. jeżeli Bóg będzie chciał, wyzwania na nas przyjdą. Jezus nie szukał męczeństwa, podobnie jak nie szukał go choćby św. Maksymilian Kolbe. „Czy goście weselni mogą pościć, dopóki pan młody jest z nimi? Nie mogą pościć, jak długo pana młodego mają u siebie. Lecz przyjdzie czas, kiedy zabiorą im pana młodego, a wtedy, w ów dzień, będą pościć” (Mk2, 19-21). Właśnie, przyjdzie czas. Może dane nam będzie sprawdzić się w spektakularnym wyzwaniu, a może nie. Naszym zadaniem jest jedynie prosić w każdej chwili o Ducha Świętego, by móc sprostać każdemu wyzwaniu, niezależnie, jakie ono będzie. Ani nie siłą, ani nie mocą naszą.

Dostrzegam bowiem pokusę, w której człowiek sam będzie nakładać na siebie wyzwanie, żeby udowodnić coś sobie, innym, a wreszcie – Bogu. Może choćby po to, by go przebłagać, czy wręcz coś nam nim „wymusić” – „oto pościłem o chlebie i wodzie przez rok, teraz Ty Boże daj mi to, o co proszę”. Nie twierdzę oczywiście, iż sam post jest zły – Jezus w końcu sam do niego zaprasza. Od ponad 20 lat jestem członkiem Krucjaty Wyzwolenia Człowieka, w której zobowiązałem się pościć od alkoholu i promować kulturę trzeźwości dla dobra osób od niego uzależnionych. Nie jest to jednak ani powód do jakiejkolwiek dumy, ani forma trenowania charakteru. Nie ma w tym nic spektakularnego, zwykła codzienność.

Dlatego jeżeli myślę o formacji chrześcijańskiej moich dzieci, to nie w duchu przygody, ale właśnie nudnej, żmudnej codzienności. Z jej radościami, ale i jej smutkami. Co jednak równie istotne, ważnym elementem wychowania nie jest fiksacja na epickiej walce ze słabościami czy grzechem, ale koncentracja na perspektywie dobra i wykorzystaniu talentów, które otrzymaliśmy. Gdy czytam i słucham katolickich kaznodziejów (świeckich i duchownych), którzy zachęcają do jakiejś „napinki”, walki ze złem i słabościami, nie mam przekonania, aby była to najsensowniejsza droga do świętości. Głównie dlatego, iż koncentruje nas na sobie.

Świetnym przykładem jest pornografia. Bez najmniejszej wątpliwości, jest ona strasznym syfem. Może być przedmiotem strasznego uzależnienia. Gdyby miał jednak komuś cokolwiek doradzać, to skupiłbym się na tym, jakie talenty ma dana osoba i co może sensownego zrobić ze swoimi zasobami, w tym przede wszystkim – czasem. Zamiast rugować zło, bardziej skoncentrować się na wypełnianiu życia dobrem. Wierzę bowiem głęboko, iż bez Ducha Świętego nic dobrego uczynić nie możemy, a jeżeli czynimy dobro, otwieramy się na Jego działanie, a tym samym uzyskujemy pomoc w radzeniu sobie z naszymi słabościami.

Nowość Nowość Promocja!
  • Zbigniew Nosowski

Szare, a piękne

31,20 39,00
Do koszyka
Książka – 31,20 39,00 E-book – 28,08 35,10

Nie neguję całej warstwy psychologicznej, możliwe, iż czasem potrzebna jest bardziej profesjonalna pomoc przy uzależnieniu, choćby w formie terapii. Może jednak w wielu sytuacjach oglądanie pornografii zastąpić konkretnymi czynami miłosierdzia. Powtórzę – świętość to nie bezgrzeszność, ale zdolność do przekraczania siebie dla innych. Nie koncentrowanie się na sobie i swoich słabościach, ale właśnie służba bliźniemu.

Naprawdę młodzież to „płatki śniegu”?

Trzecim punktem, w którym mam inne spojrzenie niż to, które prezentuje w swoim tekście Konstanty Pilawa (również za Petersonem, ale głównie za Jonathanem Haidtem), jest percepcja młodego pokolenia. Zdaje sobie sprawę, iż tezy Haidta także nad Wisłą znajdują spory poklask i uznanie. Tyle iż w moim odczuciu – choćby jeżeli mówią one sporo o amerykańskich nastolatkach – w przypadku Polski obraz ten jest znacznie bardziej zniuansowany.

Z pewnością pokolenie Z, a zwłaszcza pokolenie Alfa, są zakorzenione w cyfrowym świecie mediów społecznościowych, co ma bardzo silny, dodam – dewastujący wpływ na ich zdolność do budowania relacji. Tak, dając dzieciom i młodzieży dostęp do social mediów i całego świata zbudowanego wokół nich, wyrządziliśmy im ogromną krzywdę, za którą wszyscy zapłacimy straszną cenę. To jednak nie oznacza, iż polskie dzieci co do zasady to „pierdoły”, „płatki śniegu”, które nie są w stanie zmierzyć się z żadnym prawdziwym wyzwaniem i nie potrafią w żaden sposób konkurować czy bić się o swoje.

Obserwuję od kilkunastu lat studentów i muszę powiedzieć, iż nie widziałem większej liczby bardziej świadomych, zorientowanych na własną karierę osób niż wśród moich współczesnych uczniów. To pokolenie, które od maleńkości, nierzadko od czasów przedszkola, zasuwa jak małe roboty. Kilkadziesiąt godzin w szkole, do tego zajęcia pozalekcyjne i … ogromna presja ze strony rodziców.

Oczywiście nie jest to opowieść o każdym polskim nastolatku, ale mam wrażenie, iż wielu z nich podpisałoby się pod taką historią. jeżeli miałbym szukać przyczyn tak ogromnych problemów psychicznych młodego pokolenia w Polsce, to jedną z nich byłoby wypalenie i reakcja obronna przed stresem, którego doświadczają każdego dnia, będąc ocenianym na każdym kroku – czy to w szkole, czy to w mediach społecznościowych. jeżeli ktoś uważa, iż dzieci i młodzież w Polsce jest trzymana w warunkach szklarniowych i nie jest poddawana regularnym stres-testom, to w moim odczuciu ma niewielki kontakt z rzeczywistością.

Podsumowując te trzy punkty, mam głębokie przekonanie, iż promowanie dziś wizji Boga jako ducha przygody, z całym sztafażem w postaci obrazu wymagającego i surowego Boga-Ojca, walki ze złem i słabościami oraz mierzeniu się ze stresującymi wyzwaniami, nie tylko nie jest najszczęśliwszym pomysłem, ale może przynieść więcej szkód niż pożytku. W najlepszym przypadku skończy się bowiem religijnymi nerwicami. Przeciwnie, potrzebujemy nieustannie ewangelicznego nawrócenia, by w ramionach Miłosiernego Boga brać na siebie jarzmo, które jest słodkie i lekkie.

Przeczytaj również: Bóg jest „sędzią sprawiedliwym”, ale w innym znaczeniu, niż myślimy

Idź do oryginalnego materiału