Na „Blood on the Tracks” Bob Dylan znakomicie pokazuje, iż nasze wybory mają swoją gorzką cenę i określone konsekwencje.
Bywa, iż mrok przychodzi znienacka. Przenika do naszego świata po cichu, niczym złodziej, niewidoczny dla innych. Kiedy upalnym latem 1974 r. na swoim ranczu w Minnesocie Bob Dylan chwyta za gitarę i zaczyna układać nowe piosenki, na zewnątrz jest człowiekiem sukcesu: w wieku 33 lat ma już na koncie trzy kultowe albumy, status „głosu pokolenia” i materialne bogactwo, od prawie dekady żyje w małżeństwie z Sarą Lownds, w dodatku para wychowuje piątkę dzieci.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
A jednak właśnie wtedy, latem roku 1974, spod ręki cudownego chłopca muzyki – człowieka, który jako dwudziestoczterolatek zrewolucjonizował ją i przeniósł na wyższy poziom – wychodzą utwory, których ciemny ton zaskakuje samego autora: smutek miesza się w nich z wściekłością, rozczarowanie z rezygnacją.
Zagraj to jeszcze raz, Bob
Piosenek jest w sumie dwanaście. Dylan we wrześniu wchodzi do studia w Nowym Jorku. Choć co najmniej raz wymienia skład towarzyszącego mu zespołu, nagrania idą do przodu. Bob nie odnosi się z przesadnym entuzjazmem do efektów pracy, ale w grudniu uznaje materiał za gotowy. Columbia przygotowuje tłoczenie albumu, piętnastego w dorobku słynnego muzyka.
Przełom ma miejsce podczas świąt Bożego Narodzenia. Dylan pokazuje demo swojemu bratu Davidowi, ten – wówczas początkujący producent – stwierdza, iż piosenkom brakuje „komercyjnego sznytu”. Zapada szokująca dla wytwórni decyzja: pięć utworów trzeba nagrać ponownie, i to błyskawicznie, tym razem w studiu bliżej domu.
Dylan tylko raz nieznacznie zmienia tekst: w „Idiot Wind” usuwa wersy, które mogłyby zostać odczytane autobiograficznie (wrócimy do tego wątku) – na przykład wzmiankę: „zabrnęliśmy [w kłótniach] trochę za daleko”. Utwór – podobnie jak nowe wersje „Tangled Up in Blue” (bodaj najczęściej, aż do dzisiaj, modyfikowany przez Dylana kawałek), „Lili, Rosemary and the Jack of Hearts” oraz „You’re a Big Girl Now” – zyskuje bogatszą aranżację i energię. Na koniec Bob postanawia zrezygnować z ascetycznej formy w „If You See Her, Say Hello” i zarejestrować tę pieśń raz jeszcze, tym razem z akompaniamentem mandoliny.
Dylan stawia się w roli człowieka ze złamanym sercem, ale pytając o źródła tego stanu, nie wzbrania się oskarżyć samego siebie. Kto mu złamał serce? A jeżeli to on sam?
Damian Jankowski
W ferworze zmian wypadają dwa intrygujące kawałki – „Up to Me” oraz „Call Letter Blues”. Całość liczy teraz dziesięć piosenek i nosi zaplanowany wcześniej tytuł „Blood on the Tracks”. Ukazuje się w Stanach Zjednoczonych 20 stycznia 1975 r. Krytycy są zgodni: to najsmutniejszy album w dorobku Boba Dylana. Ale też jeden z najlepszych, dla mnie tuż obok „Blonde on Blonde” (1966). Dylan reaguje na sukces po swojemu: nie rozumie, jak ludziom może się podobać „taki ładunek cierpienia”.
Album z roku 1975 staje się też na długo artystycznym szczytem dla autora „Highway 61 Revisited” (1965). Muzyk podobną sprawność kompozycyjną osiągnie ponownie, chwilami, na wyciszonej „Oh Mercy” (1989), a tak na dobre dopiero na elegijnym „Time Out of Mind” (1997).
Rozmowy rodziców?
Czy wcześniejszym wariantom piosenek, które znalazły się na „Blood”, czegoś wyraźnie brakuje? Ciężko stwierdzić. Można ich posłuchać – najpierw dostępne były na czarnym rynku, a w 2018 r. Columbia wydała je oficjalnie jako bootleg (czternasty w serii). Widać tam jak na dłoni zmagania Dylana z materią: w ciągu kilku miesięcy z przełomu 1974-1975 niektóre z utworów doczekały się dziesięciu albo i dwunastu wersji.
Są tacy, a wśród nich Joni Mitchell, którzy uważają, iż pierwsza sesja, ta nowojorska, była najlepsza. I w pewnym sensie trudno nie przyznać im racji: surowość dodaje kawałkom głębi i pozwala delektować się tekstem. Sam Bob chyba do dziś nie jest zdecydowany, który wariant uznać za najlepszy, pozwala więc na swobodny obieg nagrań. Ostatecznie jednak to wersje z wydanej w styczniu ‘75 płyty weszły do kanonu i to one przyniosły autorowi uznanie.
Bob Dylan, „Idiot Wind”, wersja z nowojorskiej sesji nagraniowej, jesień 1974
Może w tych Dylanowskich zmaganiach chodzi o to, co towarzyszyło mu zawsze: uparte uciekanie przed odkrywaniem siebie, ciągłą autokreację i żart, zakładanie kolejnych masek? Może w tym sensie podczas Bożego Narodzenia ‘74 muzyk nie tyle dał się przekonać bratu, a po prostu sam stwierdził, iż na zarejestrowanych taśmach robi coś, czego chorobliwie unikał od początku kariery: zbyt się odkrywa? By tego uniknąć, próbuje oszukać odbiorców (oraz, w jakimś stopniu, samego siebie)?
Może dlatego na finał albumu wybierze żywsze „Buckets of Rain”, w których łagodna melodia ma przysłonić druzgocące wersy o tym, iż „życie to klęska, życie to żal”[1]? Pierwotnie końcową klamrę stanowiło „Up to Me”, gdzie śpiewający przyznaje: „W ciągu czternastu miesięcy uśmiechnąłem się tylko raz i nie zrobiłem tego świadomie”. Może też z obawy przed odczytaniem utworu jeden do jednego muzyk zrezygnuje z „Call Letter Blues”, czyli historii samotnego ojca, który musi pocieszać dzieci po odejściu ich matki słowami: „Mama pojechała na wycieczkę”?
Dylan będzie utrzymywał, iż w pracy nad albumem inspirował się głównie malarstwem Normana Raebena (z jego koncepcji dotyczącej równoczesności zrodziło się mieszanie czasów w „Tangled Up in Blue”) i opowiadaniami Antona Czechowa. Kategorycznie zaprzecza, by na „Blood on the Tracks” znalazły się jakiekolwiek wątki autobiograficzne.
Wersja ta nie pokrywa się jednak z wyznaniem syna Boba, Jacoba, który twierdzi, iż w piosenkach z płyty słyszy rozmowy, jakie jego rodzice toczyli ze sobą we wczesnych latach 70.
„Nie znasz mnie ani trochę”
Powiedzieć, iż teksty piosenek na albumie są niewesołe, to tak naprawdę nic nie powiedzieć. Nie tyle cechują się smutkiem, co wręcz pływają w oceanie smutku. Smutkowi z „Blood” dorównują chyba jedynie niektóre krążki Leonarda Cohena (rozwodowa „New Skin for the Old Ceremony” powstała w tym samym czasie!), albo płyty Nicka Cave’a czy Erica Claptona, w obu przypadkach nagrywane po stracie syna.
W „Tangled Up in Blue” słyszymy o włóczędze, co „kobiet miał na pęczki, a mimo to był sam / jak stary kruk”. Dowiadujemy się, iż „wędrówka nauczyła go, jak za ciosem znosić cios”. Mężczyzna ma ukochaną, za którą błądzić każe mu jakiś wewnętrzny głos. Ale nasz bohater „wie, iż i ją, i jego ten sam doświadczył los / z różnych perspektyw patrzą na to samo dno”.
- Martin Scorsese
- Antonio Spadaro SJ
Dialogi o wierze
Właściwie wszystkie utwory opowiadają o tym samym: o niemożliwości, utracie bądź wygaśnięciu miłości. W „You’re a Big Girl Now” ktoś chciałby zaśpiewać serenadę dla wybranki, ale łzy szarpią jego śpiewem, w dodatku nie wiadomo, czy dziewczyna go usłyszy. Pozostaje tylko „ten pulsujący ból / odkąd ciebie nie ma tu”. W „Shelter from the Storm” miłość niby daje tytułowe „schronienie przed burzą”, od korony z cierni uwalnia skroń, ale na koniec i tak zostaje konstatacja: „I znów ściana między nami”.
Z kolei w „You’re Gonna Make Me Lonesome When You Go” śpiewający wyznaje pod adresem osoby, w której się zakochał: „Miłostki znałem, a miłości nie” oraz „mógłbym spędzić z tobą wieczność”. A mimo to wie, iż ukochana odejdzie. Kiedy zaś odejdzie, osamotni go samotnością znacznie głębszą, niż czuł dotychczas.
Natomiast „Idiot Wind” to zapis rozczarowania – miłością, ale także życiem. „Nie znasz mnie ani trochę, choć mamy za sobą już tyle lat” – stwierdza narrator pieśni. Dochodzi poza tym do ogólniejszego wniosku, dotyczącego ludzkiej egzystencji: „Gdy na szczyt dotrzesz, pojmiesz, iż już na dnie jesteś”.
Ostatecznie tytułowy wiatr nie niesie żadnych odpowiedzi, jak działo się to w słynnym protest songu sprzed ponad dekady; teraz wiatr to idiota, który bez sensu włada bezmyślnymi ludźmi. Brzmią w tej rozbudowanej pieśni echa Szekspirowskiego „Makbeta” i przekonanie, iż życie jest „powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nieznaczącą”. Brzmią, nie da się ukryć.
Nasz los może się zacząć kolorowo, jak w „Simple Twiste of Fate”, a i tak „duszę w nieprzyjazny mrok” strąci „zwykły w życiu zwrot”. Przegrasz i szczęście wypadnie ci z rąk. Ot tak, po prostu.
„Rozwiała się niczym piękny sen”
Pamiętam, iż kiedy po raz pierwszy słuchałem „Blood on the Tracks”, nie rozumiałem, o czym Dylan śpiewa, i nie chodziło wcale o moją ówczesną nikłą znajomość angielskiego. Byłem czternastolatkiem, wolałem jego zwariowane numery o „ulicy spustoszenia”, „błądzącym łachu” lub pieśń o „czasach, które się zmieniają”. Teraz, kiedy sam osiągam wiek, w którym Bob tworzył tę płytę, uznałbym kilka utworów z niej za moje własne, czuję, iż mógłbym je napisać (oczywiście gdybym miał talent Dylana)…
Weźmy „If You See Her, Say Hello”, prawdziwy punkt ciężkości albumu. Jasne, iż słychać tu echa wcześniejszej o kilkanaście lat „Girl from the North Country”, ale tekst pozostało smutniejszy od tamtego oraz zwyczajnie dojrzalszy. To ponownie zwrot skierowany do znajomego, i prośba: jeżeli spotkasz moją dawną miłość, „powiedz jej, iż u mnie jest OK / choć nie zawsze wszystko gra / pewnie myśli, iż już nie pamiętam jej / nie mów więc, iż nie jest tak”.
Drugą zwrotkę przytaczam w całości: ukochana „rozwiała się niczym piękny sen / cóż, zdarza się co dzień / ale gdy myślę, jak znikła w wiosenną noc / to jeszcze w sercu czuję cierń / ale choć nie ma jej już tu / to we mnie żyje wciąż / chociaż dławi mnie ten ból / nie wygnam jej już stąd”. Nie ma jej przy mnie i nie będzie, jedyne, co mogę zrobić – zdaje się mówić Dylan – to pamiętać ją z szacunkiem. Śpiewający słyszy w myślach jej imię od rana do wieczora, ale nie próbuje odbudować ich relacji za wszelką cenę. przez cały czas czuje gorycz, ale – jak deklaruje – „szczęściu jej na drodze nie chcę stać / żalu do niej też nie czuję już”.
Słucham tej poruszającej pieśni-pożegnania i myślę sobie: tak rzeczywiście bywa. Kiedy się ma dwadzieścia kilka lat, traktuje się miłość jako pewnik, wystarczy znaleźć „swojego człowieka” i spędzać z nim niemal cały swój czas. Potem, na przykład w wieku 33 lat, zaczynamy rozumieć, iż sprawa nie jest tak prosta, a czas to nierzadko nasz wróg; iż można, owszem, spotkać miłość swojego życia i… się z nią zwyczajnie rozminąć, albo zburzyć własny związek, który wydawał się „idealny”. Na koniec pozostaje żal, którego nie wygnamy z serca. I cicha nadzieja, iż choćby jeżeli nigdy więcej nie spotkamy ukochanej osoby, być może kiedyś jeszcze nam się przyśni.
Życie trwa dalej, wciąż pędzi naprzód, i niewykluczone, iż miłość jeszcze nas znajdzie, albo my odnajdziemy ją. Ale nie będzie to już TAMTA miłość, przecież rozbitego w drobny mak kubka nie da się posklejać.
„Żałuję, iż nie jestem kimś innym”
Biograficzny trop pomaga w interpretacji albumu, choć rzecz jasna jej nie wyczerpuje. Prawdą jest, iż latem 1974 r. życiowa stabilizacja Dylana stanowi już pieśń przeszłości: Bob i Sara od jakiegoś czasu żyją w separacji. Wrócą jeszcze do siebie – po tym, jak muzyk wyzna żonie miłość w przejmującej balladzie zatytułowanej jej imieniem – ale małżeństwo i tak się rozpadnie, w roku 1977 następuje rozwód.
Wydaje się, iż najważniejszy jest tu czas bezpośrednio poprzedzający „Blood on the Tracks”. Trwający od drugiej połowy lat 60. niemal do ‘74 roku okres „zaszycia się w rodzinnym szczęściu”, z dala od show-biznesu, dobiega końca. Bob decyduje się koncertować z The Band, a wraz z trasą wracają dawne demony: używki i romanse. On będzie narzekał, iż Sara nie rozumie jego fascynacji muzyką, ona – i słusznie – wścieka się na niewierność męża. W efekcie ich ścieżki zaczną się coraz bardziej rozchodzić.
O starzeniu się bogów muzyki z Filipem Łobodzińskim rozmawia Damian Jankowski
Dylan, pisząc nowy album, dopuszcza do siebie ból, smutek i rozpacz – wszystko, czym żyje w tamtym okresie. Nie komponuje jednak ckliwych piosenek dla nieszczęśliwie zakochanych, jakich pełno na rynku. Wchodzi na poziom wyżej: rejestruje własne rozżalenie, a choćby gniew, będzie niejako medium, przez które uczucia te przepływają, nabierając konkretnych kształtów w utworach. Co więcej, stawia się w roli człowieka ze złamanym sercem, ale pytając o źródła tego stanu, nie wzbrania się oskarżyć samego siebie. Kto mu złamał serce? A jeżeli to on sam? W usuniętym „Up to Me” stwierdza wprost: „To zależało ode mnie”. Od nikogo innego, to ja zawaliłem.
Choć znowu – nie ma tak prosto. Dylan jest Dylanem, ciągle wymyka się światu, jak to ma w zwyczaju i o czym już wspomniałem. Raz okazuje się rozkapryszonym chłopcem, zirytowanym otoczeniem, by po chwili zamienić się w stoickiego mędrca. Raz winny jest fatalizm, zły los i jego bezsensowne wyroki („Ciążenie nas ściągnęło w dół, przeznaczenie rozdzieliło nas”). Ale czasem, i to zdecydowanie ciekawsze, do głosu dochodzi szczerość, na jaką zdobyć się może człowiek mądry, udający błazna. Ktoś, kto potrafi – jak w „Idiot Wind” – przyznać: „Żałuję, iż nie jestem kimś innym, ilekroć pełznę koło twoich drzwi”. Albo też: „Udało ci się oswoić mego lwa, ale w sercu pozostałem taki sam”.
W wersach tych odbija się chyba – do pewnego stopnia – prawdziwy świat ich autora: osoby rozczarowanej głównie sobą i targanej przeciwstawnymi tęsknotami. Z jednej strony jest tu introwertyczna chęć spokojnej, otoczonej bliskimi egzystencji, z drugiej – marzenie o życiu w ciągłej trasie, bez stałego adresu, ze wszystkim, co los muzyka – zwłaszcza wtedy, w latach 60. i 70. – oferuje. A więc również z kobietami, które mogą nie zostać dłużej niż na jedną noc.
O autofikcjach z Agnieszką Budnik rozmawia Damian Jankowski
Geniusz Dylana na „Blood on the Tracks” polega właśnie na antycypowaniu przyszłości, na stanięciu obok siebie i zobaczeniu, iż wybory, które podejmuje, mają swoją gorzką cenę i określone konsekwencje. jeżeli znowu odda się bez reszty losowi trubadura (a odda się, nie ma siły, by było inaczej), straci rodzinną harmonię, zaś trasa koncertowa nie będzie miała końca (co spełni się po latach). W życiu zawsze jest coś za coś. I nie ma jednego „właściwego” wyboru.
Rzeczywistość staje się coraz bardziej szara, znika gdzieś podział na czerń i biel. A może nigdy jej nie było, tylko nam się tak zdawało? Nie ma rady, trzeba znosić przeciwstawne uczucia, fakt, iż „wszystko w tobie lubię, wszystko to mi sprawia ból” („Buckets of Rain”). „Nie dowiesz się, ile mi kazałaś znieść, jaki mi sprawiłaś ból / ja tego o tobie nie dowiem się też, świętości twej i serca nie zaznam już / i z tym czuję się fatalnie” – to zakończenie „Idiot Wind”.
Może zresztą samym tytułem dopowiedziana została najistotniejsza intuicja tego niezwykłego albumu. Zdarza się, iż miłość, jak życie, bywa walką. Pytanie, z kim. Dylan nie był tu wyjątkiem: próbując kochać, poniósł straty, poczuł przeszywający ból. A kiedy wyszedł z ciemności do światła, zauważył, iż ma na ubraniu krew. I iż ta krew nie była tylko jego krwią…
[1] Posługuję się tłumaczeniami piosenek z „Blood on the Tracks” autorstwa Filipa Łobodzińskiego, za: Bob Dylan, „Duszny kraj. Wybrane utwory z lat 1962-2012”, Biuro Literackie – Stronie Śląskie 2017. Fragmenty „Up to Me” oraz „Call Letter Blues” podaję we własnym przekładzie.