Black Friday: czy naprawdę muszę to mieć?

2 godzin temu
Zdjęcie: Black Friday


Mówi się, iż to barok był epoką rozmachu, przepychu i nadmiaru – aż strach pomyśleć, w jakich kategoriach w tej kwestii będą nas opisywać następne pokolenia.

Na początku był chaos. Nie dajcie się zwieść, to nie powtórka z greckiej mitologii, ale geneza czarnego piątku. Tak bowiem amerykańscy policjanci z Filadelfii mieli w latach 50. ubiegłego wieku określać atmosferę panującą w sklepach i na ulicach dzień po Święcie Dziękczynienia (przypadającego zawsze w czwarty czwartek listopada).

Początkowo skojarzenia były negatywne – korki, rozgardiasz, tłumy. Z czasem, w miarę stopniowego wiązania tego dnia z atrakcyjnymi promocjami i rabatami, konotacje stały się zgoła inne. Szaleństwo z okazji Black Friday czy wręcz Black Week (bo kto bogatemu zabroni wydawać dłużej?) ogarnęło przed kilkoma laty również polski rynek i trwa do dziś.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Niestety, nie dość, iż coraz mniej ma wspólnego z okazją do zaoszczędzenia, to na dodatek staje się przygnębiającym symbolem skrajnego konsumpcjonizmu drenującego nie tylko nasze portfele, ale i relacje – również z samym sobą.

Świeckie święto kapitalizmu

Zacznijmy od tego, iż Black Friday to „święto” ruchome – na potrzeby polskiego konsumenta zaadaptowano i rozciągnięto je praktycznie na cały listopad. W ten sposób czarny piątek jest piątkiem jedynie z nazwy, a dni, w których zewsząd atakują nas Niezwykle Atrakcyjne Promocje i Rabaty, stały się swoistym pomostem między Dniem Wszystkich Świętych i Zaduszkami a Bożym Narodzeniem.

Mniej więcej od początku listopada aż do końca stycznia żyjemy w okresie permanentnych zakupowych okazji. I jeżeli choćby już zmęczymy się zakupowym szaleństwem, uznamy, iż mamy dość, to marketingowcy nie pozwolą nam zbyt długo odpoczywać – za chwilę ze sklepowych witryn będą nas nęcić wiosenne, później zaś letnie wyprzedaże (a nie zapominajmy jeszcze o tzw. Mid-Season Sales, czyli wyprzedażach POMIĘDZY sezonami).

Nowość Nowość Promocja!
  • Zbigniew Nosowski

Szare, a piękne

31,20 39,00
Do koszyka
Książka – 31,20 39,00 E-book – 28,08 35,10

Słowem – zawsze jest jakaś promocja (mniej lub bardziej prawdziwa, o czym za chwilę), bo kapitalistyczna hydra karmiąca się konsumpcyjnymi żądzami zawsze będzie dopominać się o kolejne ofiary, a na miejsce jednej z odciętych głów (czytaj: „promocji”) wyrosną kolejne. Ta gra nie ma końca, i nie bez powodu zakupoholizm coraz częściej stawiamy w tym samym szeregu poważnych problemów co hazard czy nałogowe używanie social mediów (czyli tzw. uzależnień behawioralnych).

Ale choćby i bez medycznych etykiet, które ostatecznie dotyczą zaledwie jakiegoś procenta z nas, popularność Black Friday prowokuje, by zadać sobie kilka ważnych pytań – o nasz stosunek do pieniędzy, zakupów i rzeczy materialnych w ogóle. Po krótkim rachunku sumienia w tej kwestii może się bowiem okazać, iż nadmiar, tak charakterystyczny dla czasów, w których żyjemy, jest również i naszym udziałem.

Epoka rozmachu

Leibniz przekonywał, iż żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Tego nie wiem, ale z pewnością przyszło nam żyć w świecie bogactwa. Oczywiście, bieda i ubóstwo nadal, niestety, istnieją, i to w skrajnych formach. Rozwarstwienie społeczne jest realne. Nie zmienia to faktu, iż statystycznie, jako Polacy, jesteśmy coraz zamożniejsi: na coraz więcej nas stać, status życia na przestrzeni ostatnich 20-30 lat poszybował do takiego stopnia, iż dzisiaj trudno wyobrazić sobie coś, co było normalnością w szarej, postpeerelowskiej rzeczywistości, gdy wyżęci latami komuny powoli budziliśmy się do życia – tego lepszego, bez kompleksów względem Zachodu.

Minimalizm coraz częściej staje się alternatywą dla obsesyjnego przymusu konsumowania – zarówno w świecie materialnym, jak i pod względem treści, bodźców, przeżyć

Magdalena Fijołek

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Kto pamięta włączanie bojlera lub gotowanie wody w garnku, żeby móc wziąć ciepłą kąpiel? Albo zanoszenie butów do szewca? Dzisiaj „ciepła woda w kranie” stała się symbolem absolutnego minimum, a zawód szewca wymiera, bo zamiast naprawiać zepsute buty, stać nas na zakup nowych (co oczywiście generuje dyskusję na inną okazję – o jakości oferowanych nam dziś produktów).

Mówi się, iż to barok był epoką rozmachu, przepychu i nadmiaru – aż strach pomyśleć, w jakich kategoriach w tej kwestii będą nas opisywać następne pokolenia. W nich w zasadzie nadzieja – zdaje się, iż młodzi, chociażby ci budzący ostatnio tyle emocji z kolektywu „Ostatnie pokolenie”, mają świadomość, do jakich konsekwencji prowadzi ludzka pazerność, jeden z gorzkich owoców antropocenu.

Kto jest bez winy, czyli o kocim kalendarzu „adwentowym”

No właśnie, niech pierwszy rzuci kamień, kto nigdy nie dał się złapać na blackweekowe szaleństwo. W momencie, gdy piszę ten tekst, jak na ironię, mój mąż z szerokim uśmiechem na twarzy oznajmia mi, iż w czarnopiątkowej promocji zamówił trzy kalendarze adwentowe. Dwa z nich są niespodzianką (to bardzo miłe, ale czy naprawdę potrzebujemy aż dwóch?), jeden zaś kupił z myślą o naszym… kocie. Tak, nie regulujcie ustawień ekranu, nie przewidziało Wam się. Kapitalizm zagospodarował i tę niszę.

Nie to, żebym miała coś przeciwko dodatkowym smaczkom dla naszego czworonoga – niechże i jemu, w końcu bożemu stworzeniu, udzieli się adwentowa atmosfera. Tylko… czy to nie zaszło odrobinę za daleko? Pamiętam swoją dziecięcą, ogromną radość, gdy mama pod koniec listopada wręczała mi prosty kalendarz z czekoladkami (przeważnie jakiejś nieznanej nikomu firmy, zanim cukrowi potentaci zwietrzyli w tym sympatycznym zwyczaju interes) z piękną, bożonarodzeniową scenerią. Codzienne odszukiwanie odpowiedniego okienka z numerkiem miało w sobie coś z tak popularnej dziś praktyki uważności.

Kapitalizm choćby z tak niewinnej tradycji uczynił festiwal próżności – kalendarz z czekoladkami jest już passé, teraz modne są kalendarze „adwentowe” (z samym adwentem mają kilka wspólnego), w których znajdziemy herbaty o milionie aromatów, fikuśne skarpetki na każdy dzień, a choćby kieszonkowe buteleczki luksusowych perfum czy wspomniane przekąski dla psów i kotów. I znowu – to niby nic takiego, nic złego, a jednak podskórnie czuć w tym jakąś nieszczerą intencję, zupełnie jakby ktoś chciał zbić interes na naszych niewinnych sentymentach.

Nasza przestrzeń nie jest nieograniczona, również ta mentalna. Warto jej nie zaśmiecać tylko dlatego, iż trwa promocja

Magdalena Fijołek

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Co więcej, ten interes bywa naprawdę bezwzględny. Znana jest praktyka podnoszenia cen na pewien czas przed Black Weeks, po to, by je potem sztucznie „obniżyć”. Co prawda sprzedawców od trzech lat muszą informować konsumentów o najniższej cenie danego towaru, która obowiązywała w okresie 30 dni przed wprowadzeniem obniżki, ale „sprytni” biznesmeni potrafią obejść i to prawo.

Inna rzecz, iż – rzadko, bo rzadko – czasami faktycznie można podczas takich obniżek upolować perełki. Jedynie w tym widzę jakiś pozytyw całej tej mody – iż osoby mające na co dzień problem z przyzwalaniem sobie na odrobinę rozpusty (niezależnie, czy ze względu na finanse, czy specyfikę charakteru), być może pod wpływem szeroko zakrojonej kampanii wyjątkowo zrobią coś dla siebie. Nie zmienia to jednak faktu, iż znakomita większość z nas, zamiast zaoszczędzić, wyda w tym czasie więcej, często pod wpływem impulsu.

Adwentowa radość, postny umiar

Czarny piątek z jego przepychem teoretycznie dobrze współgra z adwentową euforią oczekiwania na Boże Narodzenie: to jedyny okres w roku, kiedy choinka ugina się od ozdób, stoły od potraw, a my sami bez najmniejszego poczucia żenady przywdziewamy kolorowe, nieco obciachowe swetry z motywem renifera czy innego Mikołaja.

W tym kontekście Adwent często jest przedstawiany w opozycji do Wielkiego Postu, w którym dominują powściągliwość, surowość, asceza.

Jednak jeżeli wrócimy do korzeni, przekonamy się, iż również i okres przed Bożym Narodzeniem w początkach chrześcijaństwa był raczej okresem refleksji i pokuty niż okazją do hedonistycznych uciech. W IV wieku w niektórych częściach Europy popularnością cieszył się na przykład tzw. post św. Marcina obejmujący czterdzieści dni przed świętem Objawienia Pańskiego, czyli Trzech Króli. Do dziś pokutny wymiar tego czasu podkreślają fioletowe ornaty, które przywdziewają w Adwencie kapłani.

Minimalizm w cenie

Kto wie, może właśnie powrót do korzeni to jakiś trop, odtrutka na czarnopiątkowe szaleństwo? Z uwagą śledzę nieśmiałe, ale coraz wyraźniejsze trendy idące w poprzek dominującej epidemii nadmiaru. Minimalizm coraz częściej staje się alternatywą dla obsesyjnego przymusu konsumowania – zarówno w świecie materialnym, jak i pod względem treści, bodźców, przeżyć.

Kiedyś ubolewaliśmy nad faktem, iż życie jest zbyt krótkie, by przeczytać wszystkie książki i obejrzeć wszystkie filmy świata. Dzisiaj wielu z nas coraz częściej decyduje się na anulowanie subskrypcji kolejnych platform streamingowych, aplikacji z audiobookami. Na YouTubie rekordy popularności biją poradniki dotyczące declutteringu, czyli odgracania przestrzeni, w której żyjemy (od czasów „Magii sprzątania” Marie Kondo nastąpiła w tej kwestii prawdziwa rewolucja), a internauci rzucają sobie wyzwania o to, komu uda się pozbyć z domu więcej nieużywanych przedmiotów.

Zupełnie jakbyśmy zachłysnęli się bogactwem i wielością, jakby do głosu dochodziła pierwotna tęsknota za prostotą i harmonią. Warto mieć to na uwadze, planując zakup kolejnego gadżetu. Czy naprawdę muszę to mieć? Czy to dobre dla mnie, moich bliskich i dla środowiska, w którym żyję? Jaką potrzebę zaspokajam tym konkretnym zakupem?

I bardziej prozaicznie: czy będę mieć gdzie to trzymać? W końcu nasza przestrzeń nie jest nieograniczona, również ta mentalna. Warto jej nie zaśmiecać tylko dlatego, iż trwa promocja.

Przeczytaj również: Czarny piątek. Adwent konsumpcjonizmu

Idź do oryginalnego materiału