Bieńczyk: Dzielnice też stają się ludźmi

15 godzin temu
Zdjęcie: Marek Bieńczyk


Mieliśmy trzynaście lat, wydawało nam się, iż szliśmy w przyszłość. Kolejne pętle układały rozrastającą się spi­ralę, zanim zdążyły się okazać nieprzyjemnie – mieliśmy dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat – trasą wiecznego powrotu.

Fragment książki „Rondo Wiatraczna”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2025

Podobnie jak psy i koty dzielnice też stają się ludźmi, tylko inaczej. Odzywają się więc do nas, nieco personifikują. Co mi tam rzekniesz, miasto? Co tam mamroczesz, dzielnico? Co tam seplenisz, ulico? Zwłaszcza gdy się myśli o nich po czasie; przypominają gadające rzeźby; zastygają, nie przestając wysyłać komunikatów.

Grochów to niewyraźna postać z pleśni i piasku między chodnikami, z rozlewisk trawy i z jednej wyższej, z paroma budynkami w oddali, oraz z drugiej niskiej linii horyzontu, za którą leżał Bug i nieco dalej Japonia. Rozciąga się teraz tam, gdzieś za rzeką; widziany stąd, z lewej strony miasta, ze śródmieścia, z wysokości dumnej skarpy nad Agrykolą, jest bardziej szarawą plamą albo nieco smutnym arlekinem z rozlanym na twarzy tuszem i kapką wyblakłej czerwieni na nosie, po tym jak ekipa Felliniego już stąd wyjechała. „Amarcord? Non amarcord”.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

wpłać teraz

Nie pamiętam. Nie muszę pamiętać, pies drapał, kot chra­pał, lew był królem zwierząt. Po co mi to? Choć drugi mąż pa­ni Irenki ciągle odchodzi. Tani garnitur na wysokim ciele, po chwili już tylko jasna mglista sylwetka między budynkami. Zawsze paradował w garniturze; od rana do wieczora. W jednym, co najwyżej w dwóch. Raczej w jednym. Wiele najtań­szych garniturów było – i wciąż jest jasnych. Nie tyle kre­mowych, ile rozjaśniających kolory ciemniejsze; granato­wy rozpraszał się w tanim błękicie. Jakby pozorna elegancja i niebiańska beztroska barwy nadrabiać miały kiepowate tkaniny i kroje.

Są kolory biedne i kolory zamożne. Tak jak ludzie, mo­gą one to spadać, to awansować. Nabierać prestiżu lub tra­cić szacunek. Jasnoniebieski trzymał przez długi czas fason, kolor wyjściowy w klasie niższej, zanim wreszcie nas roz­czarował; służył krepie dla ubogich czy płaszczykom wesel­nym na mdłym ciele. Pozostał pierwszym kolorem tamtych stron – granatowe i czarne dresy, paskowane na czarno adi­dasy jeszcze nie nadeszły i jeszcze nie istniało słowo „dre­siarze” – tak jak beżowy z pomarańczowym są dla mnie dzi­siaj społecznym kolorem postępowych Kabat.

Mam na to dowód: człowiek zwany przez nas Elegan­cikiem. Z błękitu nie wychodził. Lało, śnieżyło, a on cały rok bez chmur na sobie, all this blue. Przemierzał dzielni­cę szybkim krokiem, to w jednym kierunku, to w drugim, jakby wszędzie coś go czekało o z góry wyznaczonej go­dzinie. Chodziliśmy za nim z Krzywym, bo coś uosabiał. Nie wiedzieliśmy jeszcze co, byliśmy dzikimi detektywa­mi z książkowego nadania, z lektur i filmów, ale przeczu­waliśmy: odgrywał cwaną dorosłość. My mieliśmy zajęcie, a on spełniał swój los. Krążenia po ulicach, załatwiania czegoś na lewo i prawo, raczej na lewo, i już tak zawsze. Nie miał stąd wyjścia, ale udawał, iż wszystko się jeszcze zdarzy; to było cwaniactwo do kwadratu. Cwaniactwo codzienne, jakieś wymiany papierów, banknotów, paczuszek przy szybkim uściśnięciu dłoni, coś za coś, coś za pół ni­czego, uliczna gospodarka. I cwaniactwo duchowe, żeby zagadać siebie, przepełnić pustawy czas, roztańczyć prze­strzeń, której nigdy się nie opuści. Od baru Osiedlanka do baru Zagłoba. Od budki z piwem obok Wiatracznej po wa­rzywniak przy Siennickiej.

Marek Bieńczyk, „Rondo Wiatraczna”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2025

Wciąż kogoś szukaliśmy, czegoś wyczekiwaliśmy, mie­liśmy dwanaście lat, wciąż chodziliśmy, bo dzielnica łaziła; dzisiaj łażą po nas grupy spacerowe. Jakbyśmy nie mogli się nadziwić temu ruchowi i własnym krokiem chcieli lub mu­sieli go naśladować. To nie było flanerstwo, to była wspól­na praca mięśni i ducha, całokształt nakręcony jak zabaw­ka. Mieliśmy trzynaście lat, wydawało nam się, iż szliśmy w przyszłość, co krok to metr dalej i metr wyżej w jesz­cze nieznane. Kolejne pętle układały rozrastającą się spi­ralę, zanim zdążyły się okazać nieprzyjemnie – mieliśmy dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat – trasą wiecznego powrotu.

Zdobyliśmy się na odwagę, pod jego nieobecność – jasno-niebieski garnitur zakotwiczył tamtego dnia przy budce z piwem, bo akurat do budki przy Wiatracznej dowieźli szczyny – zapukaliśmy do drzwi na Siennickiej, już blisko Paca, drugie piętro. Do jego drzwi, w każdym razie tam za­wsze wracał i stamtąd rano wychodził.

Musieliśmy mieć w tym jakiś cel, pragnienie ostateczno­ści, wiedzy absolutnej; no bo czego się spodziewaliśmy? Oto coś się otworzy, wyjaśni. Ujrzymy kosmiczny wzór świata, jego, jak powie kiedyś Krzywy, strukturę. Staniemy na pro­gu, wkroczymy w sedno, choćby nielegalne, spod paragra­fu. ale co mieliśmy zobaczyć, kradzione radia samocho­dowe w kącie przedpokoju, zwitek dolarów przed świętym obrazkiem, zwędzone naszyjniki w pudełku po butach, ma­skę Czarnego Ali Baby? Czarownicę z wytatuowanym na brzuchu wężem syczącym na niewtajemniczonych?

Otworzyła kobieta w szlafroku, postury średniej i o krą­głej twarzy, na której zdziwienie pokryło znużenie. Ta sza­rość naszych dni. Ta cała normalność. Ta cała zwykłość. Ten zapach gotowanego kalafiora. Stary fotel wyzierający z po­koju. Po zupie i drugim może będzie kisiel. Z plamką śmie­tanki na czerwonej toni jak obietnica odkupienia za kleistą mordęgę. Więcej już za Elegancikiem nie chodziliśmy. Nie wprowadził nas w kręte korytarze, które spodziewaliśmy się odkryć po nieznanej stronie życia. Ta droga się zamknę­ła, wyrósł mur, trzeba było szukać kolejnych do przebicia.

Idź do oryginalnego materiału