Berlinale 2025: Wszystko bez zmian?

3 godzin temu

Rozczarowanie brakiem większych reform festiwalu przykrył całkiem dobry poziom konkursowej rywalizacji. Walka o Złotego Niedźwiedzia była znacznie ciekawsza i bardziej zacięta niż w zeszłych latach.

Ostatniego dnia na festiwalu poczułem déjà vu: siedzę w Berlinale Palast i oglądam męczący, nudny film Honga Sang-soo, który startował w konkursie głównym po raz n-ty. W mojej głowie pojawia się myśl: „czy nowa dyrektorka Tricia Tuttle dokonała tylko pozornych zmian?”.

Odpowiedź wcale nie jest prosta. Wprawdzie jej autorska sekcja Perspektywy nie dorównała Encounters, czyli pomysłowi Carla Chatriana, ale premiera „Mickey 17” rozgrzała wszystkich do czerwoności. choćby Cannes i Wenecja musiały spoglądać z zazdrością na korowód gwiazd towarzyszących Bongowi Joon-ho, który zaliczył efektowny powrót po oscarowym „Parasite”. Hollywoodzkich sław nie brakowało zresztą na czerwonym dywanie. Jessica Chastain, Benedict Cumberbatch, Margaret Qualley czy Timothee Chalamet przyciągali uwagę mediów i fanów z całego świata.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 200 zł 500 zł 1000 zł

Berlinale stoi jednak przede wszystkim filmami zaangażowanymi społecznie i politycznie, które wywołują momentalne dyskusje i spory. Do ważnych tegorocznych tematów należały migracje, wojny, radykalizacja nastrojów i wszelkiej maści przekroczenia. Festiwal mapuje problemy globalne i lokalne, bo prezentuje kino arthouse’owe, eksperymentalne, mainstreamowe i dokumentalne. Od Dalekiego Wschodu po krańce Ameryki Łacińskiej – z obszernego programu można wybierać dziesiątki propozycji, łowić nowości i klasykę, chodzić na uznanych mistrzów i obiecujących autorów.

Sale wypełniają się po brzegi, a Berlinale przez cały czas dzierży miano najbardziej przyjaznej imprezy dla publiczności. 75. edycja tylko potwierdziła ten status. Rozczarowanie brakiem większych reform przykrył, o dziwo, całkiem dobry poziom konkursowej rywalizacji. Walka o Złotego Niedźwiedzia była znacznie ciekawsza i bardziej zacięta niż w zeszłych latach. Jury pod wodzą Todda Haynesa podjęło wyjątkowo rozsądne decyzje i raczej nie zostanie negatywnie zapamiętane. Bałem się, iż amerykański reżyser postawi na zwycięstwo filmu anglojęzycznego, ale na szczęście się myliłem. Berlinale nie zamieniło się w Wenecję i celebruje głównie mniej oczywistych, nieznanych szerzej artystów.

Dzieci

Na stawkę konkursową złożyło się 19 tytułów, z których wyłącznie trzy trwały dłużej niż 120 min. Twórcy nie testowali przesadnie naszej cierpliwości, wybierali konkret, płynnie kontynuowali swoje zainteresowania lub bazowali na sugestywnej formie.

Zaskakujące, jak często oglądaliśmy świat z dziecięcej perspektywy, urzeczonej jego pięknem i iluzjami albo brutalnie doświadczanej przez trudne emocje. W „Living the Land” śledzimy losy 10-letniego Chuanga i wiejskiej społeczności, w której dorasta na początku lat 90. Huo Meng, słusznie nagrodzony za reżyserię, czyni bohatera narratorem, cichym obserwatorem, ale i ofiarą wszechobecnej niesprawiedliwości. Jego film idealnie równoważy historię inicjacyjną z szerszą panoramą wspólnoty, transformacji Chin i zmierzchu niewinności. Zachwyt budzą przede wszystkim długie, misternie zakomponowane ujęcia, którą dowodzą czystego talentu Huo.

Kunsztem operatorskim i narracyjnym wyróżnia się też „El mensaje”, za którą Ivan Fund otrzymał Nagrodę Jury. Podróż przez argentyńskie bezdroża i miejscowości odbywamy z Aniką oraz jej opiekunami, Myriam i Rogerem. Dziewczynka ma niezwykły dar – czyta w myślach zwierząt, co pozwala patchworkowej rodzinie zarabiać. Reżyser nie zastanawia się nad kwestią ewentualnej szarlatanerii, tylko kontempluje czas, trwanie, krajobrazy, melancholijne spojrzenia i zwierzęce sylwetki. Miesza slow cinema z eteryczną opowieścią o wiecznym byciu w drodze, samotności dziecka i sekretach zaklętych w naturze. Wykorzystanie piosenki „You Were Always on My Mind” czy intymnych zbliżeń pokazuje wszechstronność Funda, który operuje unikalnym językiem filmowym.

Nakręcony za grosze i w zawrotnym tempie „Kontinental ‘25” pokazuje, iż talent, pomysłowość i stylistyczna brawura wystarczą, by objąć wszystkie bolączki Europy Środkowo-Wschodniej

Wojciech Tutaj

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Coś podobnego chcą zrobić Lucile Hadžihalilović i jej współpracownicy wyróżnieni za „kreatywną wrażliwość”. „La Tour de Glace” nie ma w sobie jednak wiele inwencji, bo autorka przetwarza mroczną baśń o prostej dziewczynie spotykającej gwiazdę. Gra magii kina z rozczarowującą iluzją, poszukiwanie akceptacji i matczynej figury to motywy straszliwie zużyte i martwe w tym przestylizowanym obrazie. Zmysłowe faktury i chwilowe skoki w oniryczną poetykę nie wystarczą zaś, by uśpić naszą czujność i zakryć wyraźne dziury w koncepcji Francuzki.

Bardziej intrygujący punkt wyjścia znajdziemy w „Was Marielle weiß”, gdzie tytułowa bohaterka zyskuje telepatyczne zdolności, poznając codzienne tajemnice rodziców. Pochmurna nastolatka mierzy się nagle z epizodami i rozmowami, których nie powinna ani widzieć ani słyszeć. Frederick Hambalek w zabawny, ironiczny sposób komentuje kryzys małżeński, marzenia o zdradzie i zawstydzenie dorosłych przed własną pociechą. Dawno nie śmiałem się na niemieckim filmie, a reżyser pisze dodatkowo celną satyrę na relacje damsko-męskie i lekceważące traktowanie młodzieży.

Zupełnie inny portret młodego pokolenia niesie „Strichka chasu” Kateryny Gornostai, która podczas festiwalu urodziła dziecko(!). To symboliczny kontekst dla dokumentu o uczniach i nauczycielach szkół zlokalizowanych w różnych częściach Ukrainy, także blisko linii frontu. Kolejne generacje naszych sąsiadów rodzą się, wychowują i dorastają w cieniu wojny. Reżyserka ma zmysł obserwacji, nie podkręca sztucznie rzeczywistości i stroni od publicystycznych tez. Finalnie osiąga solidny efekt, układając kalejdoskop z życia małych lokalnych społeczności oraz sugerując, iż edukacja zawsze stanowi istotny budulec narodowej tożsamości. Choć nie uświadczymy tu fajerwerków formalnych i żadnych zaskoczeń, film potwierdza, iż ukraińska dokumentalistyka bacznie rejestruje mozolną walkę obywateli o wolność.

Matki

Skoro autorzy poświęcili tyle czasu dzieciom, nie mogli pominąć także matek. Kluczem feministycznym musiała pójść Rebecca Lenkiewicz, scenarzystka „Idy” i „Jednym głosem”. „Hot Milk”, jej debiut reżyserski i adaptacja powieści Deborah Levy, zawodzi jednak niemal na każdym polu. Historia sparaliżowanej Rose i jej córki Sofii, które ruszają do Almerii na specjalne leczenie, odrzuca tanią metaforyką, wysilonym wątkiem queerowym i kolonizującą wizją Hiszpanii. Rosnące napięcie między kobietami zmierza dokładnie tam, gdzie myślimy, a erotyczna przygoda młodszej z nich ociera się o harlekinowy kicz. Dodajmy to tego prześwietlone kadry i turystyczne widokówki, a otrzymamy ledwie stabilną konstrukcję. Aż dziw bierze, iż za kamerą stała doświadczona dramatopisarka.

Niewiele ciepłych słów zgarnia jeszcze „Mother’s Baby” Johanny Moder, choćby jeżeli oba krytykowane filmy bronią się dobrym aktorstwem. W tym wypadku podążamy tropem Julii, cenionej dyrygentki, która wreszcie doczekała się potomka. Pojawienie się malca zburzy niestety work-life balance, wystawi na próbę więź z mężem i niebezpiecznie zbliży ją do paranoi. Czy dziecko poczęte w wyniku specjalnej procedury jest zdrowe i normalne? Bohaterkę nawiedzą liczne wątpliwości, a my niby doświadczymy trochę dyskomfortu, ale pod koniec będziemy łapać się za głowy. Nie z powodu gatunkowego szaleństwa, tylko piętrzących się absurdów i skrótów dramaturgicznych.

Promocja!
  • Katarzyna Mąka-Malatyńska

Agnieszka Holland
OUTLET

10,00 35,00 Do koszyka

Sporych trudności w ocenie nastręcza z kolei „If I Had Legs, I’d Kick You”, w którym błyszczy Rose Byrne uhonorowana Srebrnym Niedźwiedziem. Przyznam, iż kompletnie odbiłem się od propozycji Mary Bronstein, żonglującej masą chwytów amerykańskiego kina niezależnego. Od wielkiej dziury w suficie (kłania się A24!), przez ciasne kadrowanie i pozorną neurotyczność, aż po zapętlanie fabuły w kilku lokacjach. Matką na skraju załamania nerwowego jest terapeutka Linda, która opiekuje się chorą córką, usiłuje naprawić mieszkanie i szuka zaginionej pacjentki. Pewne sceny i rozwiązania widzieliśmy setki razy, co gorsza, puenta o byciu wystarczającą i totalnym odklejeniu męża, robi się dziś za łatwa. Po głębokich traktatach o macierzyństwie, jak „Saint Omer” i „Mała mama”, „If I Had Legs…” wydaje się marginalnym dopiskiem.

Migracje i napięcia

Dyskusje wagi ciężkiej podjęli współcześni mistrzowie, Michel Franco i Radu Jude. Meksykanin dalej umacnia swój status w kinie anglojęzycznym, ale w przeciwieństwie do „Memory” opowiada o przecięciu dwóch światów, które nigdy tak naprawdę się nie spotkają.

Związek utalentowanego baletmistrza i zamożnej bizneswoman w „Dreams” staje się symbolem przemocowych stosunków na linii Meksyk-USA, elita-klasa pracująca i męskość-żeńskość. Franco, jak zwykle, prowokuje, dotykając newralgicznych tematów migracji, rasizmu, deportacji i nierówności ekonomicznych. Szkicuje też mocno ambiwalentny portret Jennifer, reprezentantki jednego procenta, który decyduje swoim kapitałem o losach nieuprzywilejowanych. Erotyczne sceny przypominają zwierzęce gody, a zarazem akty wzajemnej dominacji. Wysportowany przystojny Fernando to bowiem obietnica i trofeum w rękach starszej bohaterki. Trudno nie odnieść filmu do ksenofobicznych nastrojów w Ameryce, dziwi więc, iż jury pominęło go na sobotniej ceremonii.

Historyczne i bieżące tarcia węgiersko-rumuńskie ilustruje Jude w „Kontinental ‘25”, nagrodzonym za scenariusz. Tytuł nawiązuje do „Europy ‘51” Roberta Rosselliniego, a reżyser-erudyta bawi się mnogością odniesień i kontekstów, rozwija eseistyczną strukturę i tropi największe absurdy naszej rzeczywistości. Inspirowana faktami historia komorniczki, która pośrednio doprowadza bezdomnego do samobójstwa, okazuje się miejskim kolażem, moralitetem i wykładem o dziejach Transylwanii. Akcja toczy się bowiem w Klużu włączonym na terytorium Rumunii po I wojnie światowej.

Jude łączy komediowe i dramatyczne tony, punktuje architektoniczną brzydotę kraju, a już w otwierających scenach daje popis satyrycznej wirtuozerii. W późnym kapitalizmie – sugeruje twórca – prędzej zburzymy pół miasta i postawimy eleganckie hotele niż rozwiążemy problem ubóstwa i rozwarstwienia. Nakręcony za grosze i w zawrotnym tempie film pokazuje, iż talent, pomysłowość i stylistyczna brawura wystarczą, by objąć wszystkie bolączki Europy Środkowo-Wschodniej.

Nowość Nowość Promocja!
  • Wiesław Saniewski

Wolny strzelec pod nadzorem

47,20 59,00 Do koszyka

Atrakcyjna, gatunkowa otoczka charakteryzuje natomiast „Błękitny szlak”, który zapewnił Gabrielowi Mascaro Wielką Nagrodę Jury. Perypetie Terezy z początku układają się w dramat obyczajowy, ale później nabierają kształtów dystopii, poetyckiego kina drogi i surrealnych majaków. Brazylijski rząd chce przenieść emerytów do odległej kolonii, by zmaksymalizować produktywność. 77-letnia seniorka broni się rękami i nogami, bo pragnie wolności i dlatego rusza na wyprawę w głąb dżungli. Impresyjne malarskie zdjęcia robią piorunujące wrażenie, które uzupełnia osobliwa wizja wykluczenia starszych i szukania niezależności poza systemem. Mascaro bezbłędnie prowadzi Denise Weinberg i stawia jej bohaterkę jako przykład uchodźczyni zbiegającej przed wyrokami losu i bezdusznej polityki.

Dług u mistrzów modernizmu spłaca tymczasem Ameer Fakher Eldin w „Yunan”. Duchy Tarkowskiego, Ceylana i Tarra błąkają się po nieprzyjaznej wyspie, na którą trafia Munir. Młody reżyser mierzy się z wielkimi motywami: kryzysem tożsamości, wyniszczającą izolacją, samobójstwem i dokonywaniem życiowego bilansu. Uwielbia długie statyczne ujęcia, rozciąganie czasu ekranowego i podniosłą atmosferę. Miejscami cytaty i czysty formalizm przejmują kontrolę nad całością, ale nie sposób odmówić Eldinowi autorskiego sznytu, intelektualnej głębi i scenariuszowych ambicji. Wątek opowieści w opowieści stopniowo nabiera znaczenia i przekonuje, iż miłość do literatury, którą para się bohater, ma swoje źródła w matczynych gawędach. Nad „Yunan” wisi zatem piętno „Baśni tysiąca i jednej nocy”, które wiąże się z bliskowschodnimi korzeniami Munira i samego twórcy. Kino dawno nie zbliżyło się tak bardzo do prawdy o uniwersalnym doświadczeniu obcości i samotności.

Jednostki na krawędzi

Jednostki uwikłane w znacznie bardziej przyziemne kryzysy filmuje Richard Linklater. „Blue Moon” zdradza pokrewieństwo ze wszystkimi jego dziełami, przez błyskotliwe dialogi i wykorzystanie ograniczonej przestrzeni. Cofamy się jednak do 31 marca 1943 r., gdy legendarny tekściarz Lorenz Hart świadkuje sukcesowi kompozytora Richarda Rodgersa, tuż po premierze „Oklahomy!”. Linklater inspiruje się listami obu panów, inscenizując niestety dość statyczny i naftalinowy dramat. Trochę konflikt dwóch modeli uprawiania sztuki, trochę studium osuwania się Harta w cień. Ethan Hawke dwoi się i troi w roli zgorzkniałego, niespełnionego, ale piekielnie inteligentnego songwritera. Nagrodzony Andrew Scott świetnie chwyta fałszywą życzliwość Rodgersa, a show i tak kradnie Margaret Qualley jako piękna i adorowana Elizabeth Weiland. Jej pojawienie się ożywia „Blue Moon” mniej więcej tak, jak energia Vicky Krieps ratuje „Hot Milk” – aktorki mają po prostu ekranową lekkość bycia.

Na barkach Andranica Maneta spoczywa zaś „Ari”. Léonor Serraille dokonała trafnego castingu, szkoda, iż poza jego fascynującym występem nie zapamiętamy praktycznie nic. Młody nauczyciel zwalnia się z pracy i zostaje wyrzucony z domu przez ojca. Błąka się po mieście, odnajdując dawnych znajomych i poddając się ciągłej autorefleksji. Nadwrażliwy, wycofany Ari nie pasuje do współczesnego świata, który wymaga zdecydowania, nie akceptuje zbytniej kruchości oraz zobojętniał na prywatne tragedie. Gdyby nie melancholijne spojrzenie i delikatna uroda Maneta, ta psychologiczna wyprawa zionęłaby chłodem i pustką. choćby tajemnice z przeszłości mężczyzny nie budują dodatkowych sensów i emocjonalnych zakrętów.

Promocja!
  • Wojciech Marczewski
  • Damian Jankowski

Świat przyspiesza, ja zwalniam

39,98 49,98
Do koszyka
Książka – 39,98 49,98 E-book – 35,98 44,98

W swoich koncepcjach pogubiła się również Vivian Qu, która krzyżuje drogi Tian Tian i jej kuzynki Fang Di w „Girls on Wire”. Retrospekcje rozjaśniają nam wspólną przeszłość bohaterek, ale ich dorosłe żywoty mają niewiarygodny przebieg. Pierwsza zabija handlarza narkotyków, uciekając z jego rąk, druga pracuje na planach filmów wuxia jako kaskaderka. Nagromadzenie indywidualnego cierpienia i społecznych patologii przekracza pewne normy, wizualny strona nie pokrywa się z tą emocjonalną, a feministyczna podstawa gwałtownie się rozmywa. Światło i autentyczność widzimy tylko na twarzach Liu Haocun i Wen Qi, które pozwalają uwierzyć w solidarność krewniaczek i ich ciężkie psychologiczne rozterki. Reżyserka na pewno nie powtórzy sukcesu „Aniołów w bieli”, liczę jednak, iż wróci z ciut konkretniejszą, lepiej rozpisaną fabułą.

Pobocze

Złoty Niedźwiedź powędrował ostatecznie do „Drømmer”, które niełatwo powiązać z resztą konkursowych pozycji. Z jednej strony film Daga Johana Haugeruda – trzecia część luźnej trylogii – idealnie pasuje do Berlinale. Niebanalna forma, w której dominują ciepłe pastelowe kolory i fetyszyzacja nowoczesnej architektury, sąsiaduje z nader aktualnymi tematami. Reżyser bada granice poprawności politycznej, rozważa, kiedy dochodzi do nadużyć seksualnych i emocjonalnych oraz demaskuje pułapki fikcji. Johanne zakochuje się bez pamięci w nauczycielce i opisuje swoje uczucia. Notatki pokazuje babci-poetce i zatroskanej matce. Kobiety próbują odkryć, czy nastolatka została skrzywdzona, a my razem z nimi wchodzimy w sferę pytań i wątpliwości.

Pierwsze 20 min opanowują narracja z offu i nieco dydaktyczna treść, ale potem historia się komplikuje i niuansuje. Haugerudowi jednocześnie ciąży i pomaga literacki background, bo raz zagaduje obrazy, innym razem snuje fascynujące refleksje nad manipulatorską siłą narracji. „Drømmer” wyrasta z jego dwóch poprzednich projektów, „Sex” i „Love”, ale i z pejzażu norweskiego kina, który staje się coraz pełniejszy dzięki takim nazwiskom, jak Joachim Trier i Halfdan Ullmann Tøndel.

Osobnym głosem w konkursie głównym komunikowali się jeszcze Helen Cattet i Bruno Forzani. Dobrze, iż francuski duet zaproszono do Berlina, bo festiwal od zawsze słynie z różnorodności. „Reflet dans un diamant mort” powstało głównie dla wiernych fanów ich twórczości, klasyki giallo i stylistycznych popisów ważniejszych od fabuły. Były szpieg, 70-letni John, dowiaduje się o zniknięciu kobiety z hotelu, w którym mieszka, i wraca pamięcią do dawnych dni. Coś, co zaczyna się jak James Bond w manierze Viscontiego, błyskawicznie przeistacza się w krwawą, brutalną odyseję znaną z poprzednich filmów tandemu.

Efektowne wizualne tricki, gwałtowny montaż podpowiadający nowe interpretacje i wyrafinowane obrazy morderstw dają tyleż poczucie wtórności, co estetycznej przyjemności. Ilość przemocy wobec kobiet i cielesnej transgresji każe się jednak namyślić, czy Forzani i Cattet nie idą w złym kierunku.

Berlinale to najwłaściwsze forum do takich ideowych dysput i wojenek. 75. edycja imprezy nie wyznaczyła potrzebnej rewolucji programowej, ale pozostawiła po sobie wiele odkryć i zasygnalizowała obecność kilku sporych talentów. Nowa dyrektorka wciąż ma czas, by nadać wydarzeniu większy prestiż i nadrobić zaległości wobec Cannes i Wenecji.

Pierwszym założeniem powinno być usunięcie z konkursu takich nazwisk jak Hong Sang-soo, które zabierają innym medialną atencję. Brak jakiejkolwiek nagrody dla Koreańczyka uznaję jednak za dobry omen. Oby w przyszłym roku się spełnił.

Idź do oryginalnego materiału