Bezinteresowność między przyjaciółmi nie potrzebuje dowodów, bo sama jest dowodem – na to, iż w świecie transakcji istnieje jeszcze azyl daru.
Trzeci odcinek cyklu Agnieszki Budnik i Damiana Jankowskiego „Kultura straty, kultura (nie)zgody”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj.
„Związki pozarodzinne są zawsze drugorzędne”: społecznie i strukturalnie. To zdanie Geoffroy’a de Lagasnerie, definiującego to, w jaki sposób patrzymy kulturowo na przyjaźń, uwiera mnie od jakiegoś czasu, odkłada się pod skórą jak drobne ziarenko piasku, o którym nie da się zapomnieć, bo drażni. Jakby związki te nie miały własnego fundamentu, tylko pożyczone ściany.
Ruch do „zewnątrz”
Prawa nie obejmują przyjaźni (pisała już o niej na tych łamach Monika Kostera). Polityka też nie. Przyjaciel nie dostaje urlopu, gdy odchodzi drugi. Nie dziedziczy. Nie musi być w niczym „pierwszy”. Nikt nie woła go na pogrzeb, chyba iż znał rodzinę. Czytam esej francuskiego filozofa o byciu „we trzech”, i czuję ten specyficzny rodzaj buntu, który rodzi się tylko wtedy, gdy literatura dotyka najczulszego nerwu. Lagasnerie diagnozuje rzeczywistość, którą znamy aż za dobrze: świat, w którym przyjaźń jest wieczną poczekalnią; antraktem przed „prawdziwym życiem”, tym adekwatnym aktem dramatu, który ma się rozegrać w dekoracjach rodziny nuklearnej, kredytu i dziedziczenia.
WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Dopóki nie wejdziesz w ten schemat, jesteś – w oczach kultury i prawa – kimś tymczasowym. Twoje relacje są próbne. Twoje oddanie – podejrzane, bo nierentowne reprodukcyjnie. I oczywiście to myślenie jest pułapką, z której próbuję się wydostać. Bo jeżeli uznamy, iż przyjaźń powstaje w opozycji do życia rodzinnego, to mimowolnie zgadzamy się na jej degradację. Zgadzamy się na to, by wszystko, co działo się „przed”, było tylko brudnopisem, wprawką do dorosłości. A przecież te brudnopisy bywają często jedyną prawdziwą literaturą, jaką udaje nam się w życiu stworzyć. Nie podoba nam się wszystko to, co potem.
Lagasnerie, opisujący relację z Didierem Eribonem oraz Eduardo Louisem w iście francuski sposób (tj. najeżony pojęciami z teorii myśli krytycznej), pisze, iż „przyjaciel to niemal z definicji ktoś, z kim dokądś wychodzimy” (tłum. Jacek Giszczak). To definicja uwodząca, przestrzenna. Sugeruje ruch, dynamikę, otwarcie drzwi. Przyjaźń jako ruch do „zewnątrz”. Wychodzimy z domu – tego czasem dusznego, niekiedy pełnego przymusu i narzuconej hierarchii domu dzieciństwa – by spotkać się na mieście, w kawiarni, w parku, w przestrzeni niczyjej, która staje się nasza. Ten „moment towarzyski” jest w istocie aktem wypchnięcia czasu gdzieś poza nawias.
Pamiętam te lata, kiedy czas w przyjaźni nie podlegał księgowaniu. Spędzało się go razem non stop. Była to obecność zachłanna, niemal fizjologiczna: ze szkolnej ławki, w szatni na wf-ie, wśród bardzo chaotycznie mapowanych wspólnych zainteresowaniach, które nigdy nie były naprawdę. Wspólne milczenie, wspólne nudzenie się, to nieustanne przeglądanie się w cudzych oczach, by sprawdzić, czy kontury własnego „ja” są wciąż na miejscu.
A potem nagle – dziura. Bo wyrastamy z czegoś, co układało nam świat.
Bezinteresowność tych, którzy zostają
To właśnie ten moment, o którym rzadko się mówi, bo nie mamy na niego języka. Kultura wyposażyła nas w słownik rozstań romantycznych. Mamy „złamane serca”, „rozwody”, „separacje”. Ale jak nazwać ten cichy proces gnilny, który trawi przyjaźń? Jak nazwać moment, w którym „non stop” zamienia się w „raz na rok”, a potem w ciszę przerywaną kurtuazyjnym lajkiem w mediach społecznościowych?
O ile na początku przyjaciel czy przyjaciółka to ci, z kim wychodzisz w miasto, by zdobywać świat, o tyle później to ci, z którym możesz zostać w czterech ścianach własnej bezradności, gdy świat cię pokonał
Agnieszka Budnik
Ta dziura boli specyficznie. To ból fantomowy po kimś, kto wciąż żyje, ale kto stał się duchem we własnym ciele. Boli nas nie tyle strata osoby, ile strata wersji nas samych, którą ta osoba przechowywała. Przyjaźnie, z których się wyrasta, bolą najbardziej, bo są dowodem na naszą własną niestałość. Jak ubrania, które kiedyś leżały idealnie, a teraz piją pod pachami, krępują ruchy.
Wyrastanie z przyjaźni jest często procesem brutalnego odzierania się ze złudzeń. W bardzo ważnej i dawno zatrzaśniętej relacji w moim życiu istniało przekonanie, iż nie istnieje bezinteresowność. Że każda wymiana, każdy gest, każde „jestem przy tobie” ma swoje podskórne „winien” i „ma”. Żyłam w cieniu tego cynizmu, próbując udowodnić – sobie i tej drugiej stronie – iż jest inaczej. Że można być dla kogoś nie po coś, ale pomimo wszystko.
Tamta relacja umarła, uduszona brakiem powietrza, brakiem wiary w to, iż można po prostu być. Ale zostawiła we mnie trwały ślad – nadwrażliwość na ekonomię uczuć. Dziś przyglądam się tym, którzy zostali. Tym nielicznym, którzy przetrwali selekcję czasu, zmiany adresów i tożsamościowe wylinki, a także tym wspaniałym nowym, co dołączają do tego dziwnego marszu.
I widzę coś zdumiewającego: bezinteresowność tych, którzy zostają, jest najczystszą formą buntu przeciwko rynkowej logice świata. To przyjaźnie, które nie wymagają „wychodzenia”. Z nimi nie trzeba już nigdzie wychodzić, żeby uciec z domu. One stają się domem. To moment, w którym definicja Lagasnerie’a, jak każda definicja, przestaje wystarczać. Bo o ile na początku przyjaciel czy przyjaciółka to ci, z kim wychodzisz w miasto, by zdobywać świat, o tyle później to ci, z którym możesz zostać w czterech ścianach własnej bezradności, gdy świat cię pokonał.
Tkanka życia
Mamy tu do czynienia z potężnymi językowymi problemami. Słowo „przyjaciel” stało się workiem, do którego wrzucamy zbyt wiele. Nazywamy tak ludzi, z którymi łączą nas mgliste wspomnienia z liceum, i ludzi, którym powierzylibyśmy kod do karty i opiekę nad psem w czasie choroby. Brakuje nam gradacji, brakuje słów na określenie tych, którzy są „rodziną z wyboru”, a nie tylko „znajomymi z kontekstu”.
- Wojciech Marczewski
- Damian Jankowski
Świat przyspiesza, ja zwalniam
Lagasnerie ma rację, wskazując na drugorzędność relacji pozarodzinnych w optyce społecznej, ale myli się – lub może ja chcę, żeby się mylił – uznając ten stan za ostateczny. Musimy zerwać ze słownictwem sugerującym tymczasowość. Nie ma „prawdziwego życia”, które zaczyna się po ślubie lub narodzinach dziecka, spychając przyjaźń do roli hobby. To, co dzieje się między przyjaciółmi – ta wymiana myśli, trosk, lektur, ta wspólna konstrukcja rzeczywistości – to jest właśnie tkanka życia. Gęsta, trudna, wymagająca.
Zmienia się w niej pojęcie czasu. Młoda przyjaźń jest zachłanna na „teraz”. Domaga się natychmiastowości. Dojrzała przyjaźń operuje zaś czasem jakby geologicznym. Potrafi przetrwać miesiące milczenia, by podjąć wątek w pół słowa, jakby pauza była tylko nabraniem oddechu.
To nie znaczy, iż przyjaźń pozostaje niezniszczalna. Ból przyjaźni, które odeszły, jest bólem amputacji. Czasem to amputacja konieczna, by nie wdała się gorycz. Czasem to wypadek przy pracy, efekt zaniedbania. Ale zawsze zostaje blizna. I może właśnie o to chodzi w tej „kulturze straty”, o której pisałam, myśląc o Gospodinowie. Może dorosłość polega na akceptacji faktu, iż nasz wewnętrzny stół ma ograniczoną liczbę miejsc. Że nie każdy, z kim „wychodziliśmy”, może z nami wrócić.
Te odcienie przyjaźni – od jaskrawych, neonowych kolorów wspólnych imprez, po stonowane szarości wspólnego milczenia nad stygnącą herbatą – tworzą mozaikę tożsamości. Nie jesteśmy sumą naszych rodzinnych ról. Jesteśmy sumą naszych przyjaźni – tych żywych i tych martwych.
Może więc Lagasnerie się myli. Może związki pozarodzinne nie są kulturowo drugorzędne. Może okazują się jedynym miejscem, gdzie jesteśmy wybierani, a nie przydzielani. Gdzie miłość nie jest obowiązkiem wynikającym z więzów krwi, ale aktem woli. I to właśnie ta dobrowolność czyni zdrady przyjaciół tak bolesnymi, a ich wierność – tak metafizycznie piękną.
Patrzę na moje notatki, na te wszystkie „dziury” oraz „momenty towarzyskie”, i myślę o tych, którzy wciąż są. O bezinteresowności, która nie potrzebuje dowodów, bo sama jest dowodem. Na to, iż w świecie transakcji istnieje jeszcze azyl daru. I choćby dla tego jednego azylu warto znosić ból wszystkich tych pożegnań, wszystkich tych relacji, z których musieliśmy wyrosnąć, by zmieścić się we własnym życiu.

1 godzina temu














