🔉9 Sierpnia Św. Jana Marii Vianney’a. Śmierć Świętego i jego tryumf.

salveregina.pl 1 miesiąc temu
Zdjęcie: 9 Sierpnia Św. Jana Marii Vianney’a. Śmierć Świętego i jego tryumf.


Rozdział VIII. Śmierć Świętego i jego tryumf.

Źródło: Szafarz Łask Bożych: Św. Jan Vianney, proboszcz z Ars, 1931 r.

Część I.

Po ostatniej swej ucieczce w 1853 r. ks. Vianney przebył Rubikon. Chcąc nie chcąc, pozostał proboszczem z Ars „do śmierci”.

Ks. Raymond opuścił go. Szatan również. Nie opuściła go jednak ani choroba, ani starość, ani pielgrzymi. W ostatnim roku jego życia naliczono ich sto tysięcy. Wprawdzie kuria biskupia przysłała mu misjonarzy, dla których miano zbudować dom obszerny na placu. Było to dla niego wielką pociechą: „misja” jego nie zakończy się wraz z jego „trupem”. Bez wątpienia, współpracownicy księdza Vianney nie mogli zastąpić go w konfesjonale, w katechizacji, na kazalnicy. Nie ich chciano widzieć i słyszeć, ale jego. Ale starali się oni bronić go przed natrętami, usuwać przed nim wszelkie niepotrzebne kłopoty, dbać o niego, służyć mu. Nie brakowało mu serc oddanych: siostry Św. Józefa, kierowniczki szkoły dla dziewcząt, bracia Św. Rodziny, kierownicy szkoły dla chłopców, jego wierne służące, wójt, pan des Garets, cały poczet wiernych, osiadłych w Ars… wszyscy śpieszyli mu z pomocą.

Musiał się im poddać. Odżywiano go lepiej. Zgodził się na spożywanie nieco mięsa i wina w południe. Zimą wsuwano mu, bez jego wiedzy, grzałkę pod ruchomy podnóżek konfesjonału. Musiał również przyzwyczaić się do braku sprzeciwów i wyrzutów, do coraz większych hołdów i czci. Była to pokuta na wspak, ale jako taką przyjmował wszystkie oznaki uczucia i szacunku. Zresztą nie ulegał złudzeniom dobrych ludzi co do siebie i trwał w przekonaníu, iż wart jest niewiele.

Miał wstręt do odznak, ale tylko dla siebie. U innych umiał je szanować. Ponieważ był sławniejszy od najsławniejszego z kanoników, biskup Devie uważał za rzecz niepotrzebną darzyć go odznaką kanonicką. Kiedy jego następca, biskup Chalandon zrobił mu tę niemiłą niespodziankę 25 października 1850 r. zaledwie pozwolił nałożyć ową odznakę na siebie. Opowiadają, iż po Veni Creator udał się do zakrystii, aby zerwać z pleców pelerynkę z jedwabiu i gronostajów. Gdy jednak zwrócono mu uwagę, iż byłaby to obraza dla biskupa, ukazał się w niej w kościele, ale skrył się w jakimś zagłębieniu. Po powrocie na plebanię „wyglądał jak skazaniec”. Nie nałożył jej już nigdy i w końcu sprzedał na cel dobroczynny.

Dwa lata później wskutek starań markiza de Castellane, wówczas podprefekta Trévoux, minister oświaty publicznej i wyznań wręczył księdzu Vianney, z okazji imienin cesarza, odznakę Legii Honorowej.

Między innymi, raport odnośny głosił:

„Zaufanie do ks. proboszcza z Ars jest bezgraniczne; jego wiara jest istotnie tą wiarą ewangeliczną, która przenosi góry. Podają nam liczne fakty, które trudno byłoby wytłumaczyć przyczynami przyrodzonymi”.

W jaki sposób odniósłby się dziś minister Republiki do podobnego polecenia?

Wójt przyszedł do księdza Vianney z tą wiadomością. Proboszcz przyjął ją spokojnie.

– Czy to pieniądze dla moich biednych?

– Nie, to tylko odznaka.

– W takim razie proszę, powiedz pan cesarzowi, iż jej nie chcę.

Wójt nie spełnił tego zlecenia, ale ks. Vianney nie pozwolił przypiąć tej odznaki do swej sutanny. Artyście, przybyłemu w celu wykonania portretu nowo odznaczonego, powiedział wesoło:

„Radzę panu odmalować mnie w pelerynie kanonickiej i z krzyżem Legii Honorowej, a u spodu podpisać: nicość, próżność”.

Obawiał się, by Bóg nie powiedział mu w Niebie:

„Idź sobie, otrzymałeś już swoją nagrodę”.

Małostki takie nie imały się go; dla ludzi były one okazją do wesołości; święty bowiem może wydać się komiczny, gdy staje w obronie swej umiłowanej pokory. Broni on jej przed malarzami, rzeźbiarzami, fotografami; muszą chwytać ukradkiem jego rysy; grozi im wypędzeniem. Z owego czasu wielkiego jego rozgłosu zanotujmy jedną większą troskę i jedną większą radość. Tą euforią było ogłoszenie przez papieża Piusa IX dogmatu Niepokalanego Poczęcia w 1854 r., 8 grudnia. Nie zapominajmy, iż ks. Vianney poświęcił swoją parafię Maryi, „poczętej bez grzechu”; obdarzył każdy domek swej wioski naiwnym kolorowym obrazkiem Matki Boskiej, podpisanym przez niego; zawiesił na szyi Świętej Dziewicy małe serce złote z ukrytą w nim wstążką jedwabną, na której wypisane były nazwiska wszystkich parafian. Nie zapominajmy przede wszystkim, iż widział Niepokalanie Poczętą. To też na tę uroczystość przywdział dla odprawienia sumy wspaniały „ornat z aksamitu niebieskiego, haftowany złotem”; przemawiał również z kazalnicy; wieczorem dał sam sygnał dzwonem do iluminacji; wreszcie szedł przy blasku pochodni przez ulice z innymi księżmi. Albowiem nie wątpił nigdy, iż Najświętsza Dziewica była wolna od wszelkiej zmazy grzechu pierworodnego od pierwszej chwili Swego Poczęcia”.

Wielka zaś troska księdza Vianney odnosi się również do Matki Bożej. Nie potrzebujemy objaśniać, czym było Objawienie w Salette (wspaniale oddane w książce Leona Bloy) w 1846 r. Pani, „która płakała”, przemówiła do dwojga pastuszków, Melanii Mathieu i Maksymiliana Giraud, powierzając im zatrważające tajemnice. Ks. Vianney, który miał zmysł nadprzyrodzoności, uwierzył z początku. Ale w 1850 r. z powodów, o których przyszłoby nam mówić zbyt długo, przyprowadzono mu Maksymiliana. Był to chłopak dziwaczny, znużony ciągłymi zapytywaniami i odpowiedziami.

Księdzu Vianney odpowiadał w sposób tak niepewny i cudaczny, iż wzbudził w nim powątpiewanie. List pasterski biskupa z Grenobli uspokoił go, ale nie przekonał całkowicie. Wyrzekł się nabożeństwa bardzo dla niego drogiego: lubił bowiem myśleć, iż Królowa Aniołów, która ukazywała się jemu w tajemnicy, objawiła się w swym blasku dwojgu dzieciom. Czekał osiem lat na znak. Po czym uwierzył. Potrzebował pewnej sumy pieniędzy; zwrócił się z prośbą do Matki Boskiej z La Salette, i pieniądze otrzymał niemal co do grosza w oznaczonym terminie.

Tak więc usunięta została jego ostatnia wątpliwość, prawie ostatni jego smutek, niepokoiła go bowiem także wojna włoska ze względu na Stolicę Apostolską, jak również ze względu na Francję… Czy przewidział i przepowiedział, jak twierdzą, lata 1870 i 1914? Nie jest to rzeczą pewną, ale możliwą; albowiem wzrok jego przenikał bieg czasu. W każdym razie osiągnął on spokój duszy, który pozwolił mu utrzymać na adekwatnym poziomie całą niedolę ludzką. Nawracać żyjących, wyzwalać zmarłych; oto jaki był jedyny jego cel na ziemi. Słowem, był zbyt szczęśliwy; mógł już umrzeć.

Część II.

Starość malowała się w całym jego wyglądzie. Długie, faliste włosy pobielały od lat dwudziestu. Jego ciało nad wyraz szczupłe, blade, prawie iż przeźroczyste, przypominało, mówi ks. Monnin „to, co starożytni nazywali cieniem Zaiste, widziano go na wskroś, dusza bowiem, gorejąc w oczach coraz bardziej zapadniętych i coraz bardziej rozszerzonych, nadawała przezroczystości woskowym rękom i twarzy”. Ciągły kaszel go męczył; aby zejść ze schodów, musiał się czepiać muru; omdlewał ciągle, wszelako nie padał nigdy. Uwierzono w końcu, nie padnie, iż dusza postanowiła dzięki Łasce Bożej, przebywać w tym ciele wyschłym, aby móc się porozumiewać za jego pośrednictwem ze światem grzeszników. Istotnie. o ile „trup” stał i chodził dotąd, nie było żadnego powodu, dla którego Opatrzność miałaby nie przedłużyć tego paradoksu do końca wieków. Proboszcz z Ars na wieki wieków! Świat potrzebował go jeszcze.

Tryb jego życia pozostał bez zmiany. Poświęcał konfesjonałowi szesnaście do siedemnastu godzin. Siadał w małej ambonie dla katechizacji przy kaplicy Matki Bożej i przemawiał prawie bez głosu, gestami, spojrzeniem i łzami; mówił o wielkiej Dobroci Boga do coraz liczniejszego tłumu pielgrzymów. Tłoczono się dokoła niego; wszyscy, których zbudził ze snu pragnęli skorzystać jeszcze z ostatnich jego nauk, z ostatniego błogosławieństwa, aby krzepić nimi życie duszy. Atmosfera była przygnębiająca. Ale zdawał się tego nie widzieć.

Albowiem ukrywał starannie swoje cierpienia. Postanowił umrzeć na stanowisku, ponieważ z Woli Bożej opuścić go nie mógł, jak tego był pragnął. Czuł, iż zbliża się koniec; wiedział prawdopodobnie kiedy nastąpi; nie chciał leżeć w łóżku miesiące lub tygodnie; skupiał resztkę sił, aby wytrwać w pełni działania i świadomości. Nigdy myśl jego nie była jaśniejsza.

Mówił często o swojej śmierci.

„Odchodzę – trzeba będzie umrzeć i to wkrótce”.

Na Boże Ciało, w 1859 r., wyrzekł się niesienia monstrancji; pobłogosławił nią jeno swój lud po raz ostatni”.

18 lipca tegoż roku odwiedziła go pani Durié, ta sama, która widziała Matkę Bożą w jego pokoju.

– „Niewiele pozostaje mi dni do życia, rzekł do niej. Muszę mieć czas, by się przygotować. Nie powtarzaj tego. Naglonoby mnie ze spowiedziami. Byłbym zbyt obarczony”.

– Nie wiem – dodał płacząc – czy dobrze spełniłem moją służbę.

– Mój ojcze, proś Boga, aby Cię zostawił jeszcze jakiś czas z nami.

– Nie, Bóg na to nie pozwoli.

– Kiedy umrzesz, ojcze?

– „Jeżeli nie przy końcu tego miesiąca, to na początku przyszłego”.

Pani Durié przybyła do Ars nazajutrz po jego śmierci.

Było niezmiernie gorąco. Dowiedziano się, iż ks. Vianney, udając się o północy do kościoła upadł kilkakrotnie w swoim pokoju i na schodach. A jednak było to 29 lipca – „wypełnił cały zakres codzienny swych prac”. Wieczorem atoli po powrocie upadł na krzesło. „Już nie mogę”, rzekł. Skarżył się zawsze ze śmiechem: „Grzesznicy zabiją grzesznika… Ach! znam kogoś, kto by był bardzo zaskoczony, gdyby nie poszedł do Raju… Często myślę, iż gdyby choćby nie było innego życia, to już dość wielkim szczęściem byłoby miłować Boga w tym życiu, służyć Mu i uczynić coś dla Jego chwały”. Tym razem zabrakło mu już sił.

O pierwszej w nocy zawołał Katarzynę Lassagne.

„Koniec mój się zbliża” – rzekł. „Trzeba iść po proboszcza z Jassans”.

Brat zakrystian, który snuł się za nim jak cień, zastał go w łóżku zamienionego w lód. Ks. Toccanier nadszedł, starając się go pocieszyć. – „Święta Filomena uzdrowi księdza jak szesnastu laty!”

„O! Święta Filomena nic już poradzić nie może”.

Po raz pierwszy pielgrzymi nie ujrzeli go schodzącego. Niektórzy z nich przyszli do jego łóżka dokończyć spowiedzi.

Zrana zgodził się na podłożenie materaca; pił wszystko, co mu podawano. Kiedy siostra od Św. Józefa chciała odpędzić muchy, latające po jego twarzy, odezwał się bardzo cicho:

„Niech mnie siostra zostawi z tymi biednymi muchami… Tylko grzech może niepokoić”.

Wyspowiadał się spokojnie, z całą przytomnością; był zarówno daleki od rozpaczy, jak od ekstazy. Ale wydawał się szczęśliwym.

Pielgrzymi oblegali dom; posyłali choremu różne przedmioty, aby je pobłogosławił i prosili sami o błogosławieństwo: byli to uprzywilejowani. Tłum, zebrany na placu, wzywał go; święty kapłan posyłał mu z łóżka swe błogosławieństwo: kiedy podnosił rękę, dzwonek się odzywał i wszyscy padali na kolana. Ileż modlitw odmówiono! Ileż łez wylano! Świętą Filomenę w relikwiarzu błagano długo, rozpaczliwie o cud dla jej przyjaciela. Pewna osoba „ze złożonymi rękoma błagała go, aby wyprosił sobie u Boga uzdrowienie. Utkwił w nią wzrok błyszczący i głęboki, i znakiem głowy odmówił”.

W tym stanie żył jeszcze cztery dni.

„Usta jego nie poruszały się, mówił jeden ze świadków, ale oczy miał zwrócone ku niebu, jak gdyby w kontemplacji. Sądzę, iż działo się z nim wówczas coś niezwykłego”.

We wtorek, około trzeciej, odgłos dzwonka oznajmił przybycie Mistrza na plebanię. „Dwudziestu księży ze świecami w ręku towarzyszyło Najświętszemu Sakramentowi”.

„Smutno przyjmować Komunię po raz ostatni, rzekł święty kapłan”.

„Usiadł sam na łóżku, złożył ręce i łzy obfitsze popłynęły mu z oczu. dał mu wiatyk, po czym ostatnie olejami świętymi namaszczenie”.

Wieczorem biskup z Belley przyszedł go odwiedzić; ks. Vianney poznał go i podziękował. O drugiej w nocy „bez agonii, łagodnie” zasnął w Panu w chwili, gdy młody ksiądz, który odmawiał przy jego wezgłowiu modlitwy polecające dusze (był to właśnie ks. Monnin) wymawiał te słowa:

„Veniant illi obvium Sancti Angeli Dei et perducant eam in civitatem coelestem Jerusalem. — Niech mu wyjdą naprzeciw Święci Aniołowie Boży i zawiodą do niebieskiego miasta Jeruzalem”.

I było wielkie święto w Jeruzalem niebiańskim.

Część III.

Po jego śmierci dopiero dowiedziano się o wszystkim, czego dokonał. Wśród żalu i łkań opowiadano o duszach, które zbawił, o ciałach, które uzdrowił, o dziełach, jakie stworzył, o powołaniach, którymi kierował. Każdy rad był złożyć świadectwo o jego niewyczerpanej dobroczynności.

Paweł Borel przedstawił na wielkim płótnie proboszcza z Ars, stojącego na progu zakrystii i dającego znak penitentom, by się zbliżyli; powiew, który porusza i unosi ich szaty, przedziwnie oddaje prąd miłości, wywołany samą jego obecnością. Olbrzymia fala ludzka, która szła za jego ciałem ulicami wioski 6 sierpnia 1859 r. – trzystu księży i zakonników, sześć tysięcy wiernych była – poruszona, uniesiona tym samym impulsem. Ten sam tłum przez czterdzieści osiem godzin przeciągał w plebanii przed ciałem ubranym w sutannę i białą komżę, z którymi nie rozstawał się do końca życia. Oblicze jego było tak słodkie i tak spokojne, jak gdyby żył, ani jedna zmarszczka nie zdradzała śmiercí i zniszczenia. Jego biedną spuściznę musiano opieczętować, aby uniknęła pobożnej grabieży. Kobiety przynosiły z sobą pełne fartuchy obrazków, krzyżyków, różańców, medalików”, z zamiarem otarcia ich o jego ciało. Gdy trumna się ukazała, zaległa tak wielka cisza i wszyscy uklękli z tak głębokim skupieniem, iż zdawało się, jakoby nie człowieka opłakiwano i żegnano. Na sam widok tego pewien człowiek obojętny zawołał, jak kat Joanny d’Arc:

„To był święty”.

I uczuł, iż Łaska wstąpiła do jego duszy.

Jana-Marię Vianney niesiono nie do grobu, ale ku chwale. euforia łączyła się z żalem, wesele – ze łzami. Kimże więc był ów człowiek? Niczym więcej jeno dobrym proboszczem wiejskim, który usiłował być dobrym i był nim całkowicie wzorowo, do ostatniej chwili swego żywota.

Otóż to działo się we Francji, prawiłaby bajka, w wieku, który chlubił się utratą wiary, nadziei i miłości”.

Trzy lata później biskup de Langalerie wszczął Proces Informacyjny i otrzymał zeznania siedemdziesięciu świadków. W 1865 r. zawiózł kopię do Rzymu. 6 lutego 1866 r., Pius IX, wbrew przepisowi, wymagającemu terminu dziesięcioletniego, rozpoczął Proces Beatyfikacyjny. Zajęcie Rzymu opóźniło zakończenie. Atoli 30 października 1872 proboszcz z Ars był ogłoszony Czcigodnym, a 8 stycznia 1905 r. za papieża Piusa X, który też był proboszczem, ogłoszony Błogosławionym i patronem wszystkich księży, zajmujących się duszpasterstwem we Francji”. Wreszcie 1 listopada 1924 r. Pius XI kanonizował go w Bazylice Św. Piotra w obecności dwustu biskupów i trzydziestu pięciu kardynałów.

Od tej chwili posiadać będzie w Ars swój kult zatwierdzony i swój relikwiarz. Pielgrzymi, jakkolwiek nie w tak znacznej liczbie jak dawniej, odwiedzać go będą bez przerwy; cuda może nie tak częste, nie będą mniej wiarygodne. Zbudują dla niego i dla jego małej Świętej Bazylikę, która, niestety, nie jest wyrazem ani jego chwały, albowiem jest brzydka, ani jego ubóstwa, albowiem jest bogata. Należy zamknąć oczy i uklęknąć przed jego relikwiarzem, w duchu i prawdzie. Natomiast stary, mały kościółek, który Pius X ocalił od zagłady, pozostanie zawsze jego niezrównanym przybytkiem. Tylną ścianę prezbiterium przebito, aby otworzyć widok na pozorną świetność Bazyliki; wszystko inne pozostało jednak nienaruszone: zarówno mury, jak mała i duża ambona, kaplice i zakrystia. Kiedy zrana sukcesor czcigodny Świętego Proboszcza z wysokości kazalnicy podaje garstce wiernych i sióstr temat do rozmyślań, czytając powoli i zatrzymując się po każdym zdaniu dla zastanowienia się nad nim, słyszy się niby poruszenie duszy świętego kapłana. Panuje tam ten sam rodzaj prostoty, ciszy i modlitwy, jak za jego czasów.

Skądże to pochodzi? Stąd, iż jest on tam zawsze obecny wraz ze swymi Świętymi i Świętymi; iż przeniknął swym tchnieniem wszystkie przedmioty, przed którymi się modlił; i iż świętość nie jest, jak sława, przemijającą. Arcydzieła przeminą, obrazy, rzeźby, książki, te nawet, których twórczynią była Miłość. Gdyby ta wioska i ten kościółek i plac i plebania (którą Święci raczyli odwiedzać), wreszcie wszystko, co pokazują pielgrzymowi i co go wzrusza swoim ubóstwem, miało być skazane na zagładę przez wojnę, rewolucję lub bezbożność modlitwa Świętego nie przeminie; albowiem ona trwa w dalszym ciągu jak on sam, a wszystkie dzieła ludzkie dzięki niej realizowane są i trwać będą.

© salveregina.pl 2024

Idź do oryginalnego materiału